Co roku coraz bliżej przyglądam się takiemu zjawisku, jakim jest „wielkanocny lans”. Pozwalam sobie na ten potoczny zwrot, by jeszcze bardziej zobrazować sytuację, która ma miejsce. Na czym ono polega i dlaczego ludzie w ogóle mu ulegają?
Niedawno największym „świętem” podczas którego ludzie jedynie się pokazują, by inni widzieli, był pierwszy listopada, potocznie zwanym „świętem wszystkich świętych”. To wtedy można było zauważyć rewię mody na cmentarzu, spotkać się z dawno niewidzianą rodziną, czy też pochwalić się nowym samochodem, dzieckiem, domem lub też czymkolwiek innym.
Teraz jednak, przynajmniej z mojego punktu widzenia, Triduum Paschalne, a już w szczególności Wielka Sobota biją wszystko na głowę. Wówczas przecież wszyscy ci „wierzący-niepraktykujący”, „niewierzący-praktykujący” czy jeszcze inaczej nazwani, wystrojeni przybiegają do Kościoła, by poświęcić swój wielkanocny koszyczek. Pokazać się „halo, tu jestem, widzicie?” I jak zawsze jakoś nie bardzo tym się przejmowałam, tak w tym roku nadeszło apogeum.
W tym roku z racji nowego proboszcza w parafii, nastał nowy zwyczaj, by nie stawiać swoich koszyczków na przodzie Kościoła w wyznaczonym miejscu, ale żeby usiąść w ławce i poczekać aż zostanie poświęcony. Ksiądz mówił o tym kilka niedziel z rzędu, by wszyscy usłyszeli. Jednak wystarczyło jedynie wejść do środka na jakąkolwiek godzinę w przedpołudnie Wielkiej Soboty, by zobaczyć zdezorientowanych ludzi, którzy na co dzień niewiele mają wspólnego z chrześcijaństwem. Wbiegających, by zdążyć ustawić w odpowiednim miejscu swój wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju, wspaniale ustrojony i bogaty koszyczek. Ta mina, kiedy nie znaleźli stolika, by odłożyć przygotowaną święconkę mogłaby spokojnie konkurować o miano najzabawniejszej, jaką widziałam.
A ludzie tyle się narobili, nie po to poświęcili tyle czasu na przygotowanie, by nikt teraz go nie zobaczył. Tradycja przecież nakazuje się przespacerować przez środek Kościoła, ostentacyjnie zdjąć najlepiej ręcznie haftowaną serwetkę, ustawić w dobrej pozycji koszyczek, a po zakończonym święceniu podejść, zabrać i wrzucić z wielkim uśmiechem najgorzej pomalowane jajko do koszyczka z darami, co by biedni byli szczęśliwsi – niech się cieszą, że w ogóle coś dostali.
Co prawda sobotnie przedpołudnie to faktycznie apogeum tego wszystkiego, ale wieczorem, w przypadku jeśli obchody Wielkiej Soboty połączone są z procesją rezurekcyjną, to takie zjawisko lansu ponownie możemy zauważyć. Należy wtedy usiąść w pierwszej ławce, w nowym płaszczu specjalnie kupionym na ten dzień, lub też garniturze szytym na miarę. A na koniec Mszy zaproponować pomoc w niesieniu sztandarów czy figurek, tak dla zasady. No bo wtedy dostaje się +100 do zauważenia. Szkoda tylko, że te piętnastocentymetrowe, najlepiej białe szpilki nie bardzo nadają się do chodzenia, a co dopiero, by chodzić i nieść coś ciężkiego. Wówczas z pomocą przybiegają mężczyźni, dżentelmeni, którzy chętnie wyręczą owe niewiasty, a te w ramach wdzięczności pójdą w pierwszym rzędzie za księdzem i będą zerkać w stronę mężczyzn z uśmiechem.
A kiedy nastąpi koniec, to wszystkie najlepsze futra, płaszcze, spódnice, sukienki, garnitury, szpilki, wizytowe buty i cała reszta tego niezbędnego wówczas „opancerzenia” znów zostanie schowana w głąb szafy i zostanie wyjęta najwcześniej w listopadzie, ewentualnie na następne święta wielkanocne.
Chciałabym umieć odpowiedzieć na pytanie dlaczego to zjawisko się przyjęło, ale chyba nie potrafię. Mogę jedynie pośrednio, na podstawie obserwacji stwierdzić, że chęć pokazania się z najlepszej strony bierze tu górę nad spokojnym i duchowym przeżywaniem świąt. Ludzie pędzą za światem, który widzą w telewizji, potrzebują aprobaty i tego, by ktoś ich zapamiętał. A, że wybrali sobie akurat kościelne święto.. No cóż, chyba pozostaje przyjąć to do codzienności i zaakceptować. Bo na walkę przeciw temu chyba nikt ani nic już nie znajdzie siły. Przecież chyba nie są aż tak szkodliwi, by marnować na nich swoją energię, którą można przeznaczyć na coś innego.