Na przystanku autobusowym, przez dźwięk muzyki ze słuchawek, przebijają się fragmenty długiego monologu staruszki do innych, siedzących rencistów. „Dzisiejsza młodzież.”. Nie słyszę wszystkiego, ale wystarczająco, by zacząć się zastanawiać.
W supermarkecie sięgam po gumy do żucia, rzucam na taśmę. Dwie nastolatki tuż przede mną omawiają trudy nauki w gimnazjum. Czekam na podsumowanie rozmowy, na kończące dialog summa summarum, ale użalanie przestaje mi towarzyszyć dopiero, gdy wychodzę ze sklepu. Nie przestaję myśleć.
W telewizji wywiady z przechodniami o polskiej polityce. Pierwszy nawrzucał na rząd, drugi na lewicę, trzeci jak z pamięci wydeklamował, co mu w Sejmie nie pasuje. Sumuję rozmyślania, które podjąłem już rano, na przystanku Tysiąclecie Pawilon.
Czy nagle wszyscy znaleźli powód do narzekania?
Oczywiście nie mówię, że jestem święty – przeciwnie, w domu przez całe życie uchodziłem za największego malkontenta. Przyznaję, zdarza mi się – może nawet często – narzekać, tudzież użalać się nad sobą: że pada deszcz, a ja chcę słońca; że trzeba się uczyć, a serial wciągnął; że jest tak, a nie inaczej.
Stwierdzam jednak – z czystym sumieniem – że nigdy nie przekraczałem pewnej granicy. No, może tylko wystawiałem za nią duży palec u nogi, by w porę się opamiętać. Zwyczajnie zdaję sobie sprawę, jak uciążliwą manierą jest ciągłe narzekanie. Jak się niestety okazuje – nie każdy o tym wie. Znakomita większość ludzi na świecie – i nieprawda, że to tylko Polacy – ma skłonność do zrzucania swych nieszczęść na barki kogoś innego. Ktoś kiedyś nazwał to małżeństwem – każdego roku wielu niedoinformowanych nabiera się na tą niepozorną instytucję.
Drogi czytelniku, droga czytelniczko. Ja wiem, że jest ciężko. Że brakuje pracy. Że NFZ to dziś antonim „pomocy lekarskiej”, bo ciężko się do lekarza w ogóle dostać. Ale czemu, pytam, czemu, społeczeństwo nie poprzestaje na narzekaniu, ale i poszukuje kozła ofiarnego?
Podatki rosną? Wina Tuska.
Bezrobocie kwitnie? Wina Tuska.
Pada śnieg? Wina Tuska.
Wszyscy zdają się zapominać o tym, że Sejm liczy czterysta sześćdziesiąt osób, a każdy Polak miał prawo głosować. O ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć pewne typy malkontenctwa, o tyle nie pojmuję rodaków, którzy narzekają, choć postanowili nie głosować.
Z nieco innej beczki: mieszkańcom Katowic trudno byłoby w ciągu kilku ostatnich miesięcy nie zauważyć, że centrum naszego miasta zamieniło się w wielki plac budowy. Przebudowują Plac Wolności, przebudowują Rynek – zdaje się, że chcą przebudować wszystko. Osobiście staram się nie zwracać uwagi na trudności związane z przejazdem, na hałas, czy na kurz zalegający wszędzie, gdzie zalegać może. Dobrze wiem, że chwilowe problemy zaowocują widokami, których nie będę musiał się wstydzić przed przyjezdnymi znajomymi. Ale chyba jestem jedynym, który tak myśli.
Kiedyś dookoła wszyscy narzekali na brzydkie chodniki i brudny dworzec, dziś narzekają na głośne maszyny i rozryte ulice – bo „z tym hałasem nie da się żyć”. Nie wiem, czy potrzebuje to jeszcze jakiegoś komentarza. Logika poszła w las.
Zgodnie z moją najnowszą filozofią życia, staram się zwracać uwagę na detale. Dopiero niedawno zrozumiałem, że diabeł faktycznie tkwi w szczegółach. Czemu o tym wspominam? Ano, bo ludzie spodziewają się wielkich cudów, ale nie są w stanie ich dostrzec, gdy te zapukają do drzwi. Rozglądam się dookoła i zamiast negatywów, widzę tylko to, co najlepsze – promienie jesiennego słońca oblewające złoto-czerwone drzewa; wróbla zawzięcie dziobiącego jabłko wśród krzewów; błękitne niebo, którego jeszcze nie zasnuły zimowe chmury.
W jednej z takich chwil doszedłem do pewnego wniosku, pozornie prostego. Jakże jednak ciężko było do niego dotrzeć!
Czytelniku, czytelniczko. Nie martwmy się i nie narzekajmy. Nie użalajmy się, nie panikujmy, nie załamujmy rąk. To do niczego nie prowadzi. Zatrzymajmy się na chwile w biegu, by spojrzeć na wspaniały, naprawdę wspaniały świat, który nas otacza.
Jak śpiewał Rysiek Riedel – „W życiu piękne są tylko chwile.”