Zmierzch reprezentacji Niemiec trwał dziewięć lat. Po europejskim złocie przywiezionym ze Słowenii w 2004 roku oraz gospodarskim triumfie na Mistrzostwach Świata 2007 przyszła era całkowitej posłuchy. Niemiecka kadra przeżyła dziewięcioletnią agonię bez choćby jednego krążka na szyi, a problemem stawała się powoli nawet sama kwalifikacja do najważniejszych czempionatów. Do Polski Niemcy przyjechali by spróbować powalczyć, nabrać doświadczenia, pokusić się o kilka niespodzianek. Tymczasem, podążając za głosem sport1.de, sprawili “jedną z największych sensacji w historii piłki ręcznej”. Pamiętajmy, że za każdym triumfem obok osób w pełni blasku reflektorów stoją również bohaterowie zza kulis, z drugiego rzędu. A czasem “winni” są nawet ci, którzy pomóc wcale nie zamierzali…
Kiedyś przed niemiecką kadrą drżeli niemal wszyscy. Nasi zachodni sąsiedzi byli postrachem wśród europejskich ekip, a Bundesliga jawiła się jako marzenie dla przeciętnego szczypiornisty. Dziś Niemców nikt się już nie boi. Po wielkim sukcesie w 2007 roku i mistrzostwie świata zdobytym przed własną publicznością następuje wyraźny regres tak znakomitej niegdyś drużyny.
To moje słowa. W ten właśnie sposób przedstawiałem reprezentację Niemiec tuż przed startem styczniowego czempionatu. Pomyliłem się haniebnie, i tu czas uderzyć się w pierś. Zresztą, chyba żaden publicysta w przedturniejowych zapowiedziach nie śmiał stawiać Niemców w roli faworytów czy chociażby nawet potencjalnego “czarnego konia”. Ba! Oni nie mieli prawa wyjść z grupy! Pokonać świetnych Hiszpanów? Fantazyjnych Słoweńców? A może solidnych i nieustępliwych Szwedów? “Nie ma szans”, zgodnie twierdził cały dziennikarski światek. Ale ci sami, skazywani na pożarcie Niemcy, nie tylko wyszli z tej grupy, ale w II fazie turnieju potrafili ograć Danię i awansować do półfinału! Wszystkim ekspertom, jak i kibicom, z każdym dniem szczęki opadały coraz niżej. Gdy dotarły do poziomu podłogi, zaraz po zakończeniu wygranego przez Bundesteam finału, pozostało jedynie postawić pytanie i zastanowić się wnikliwie: dlaczego Niemcy?
Najbardziej absurdalną z hipotez na jaką można było się natknąć jawiła się ta dotycząca siły Bundesligi. Teoria kompletnie wyssana z palca, ale zastanówmy się dlaczego w ogóle powstała.
Oczywiście, nikt nie odbiera Bundeslidze jej niewątpliwego prymu wśród europejskich lig, ale wyższość ta przejawia się ostatnio jedynie na płaszczyźnie organizacyjnej oraz marketingowej. W tym zakresie Bundesliga nie ma sobie równych. Zdecydowanie gorzej sytuacja wygląda sportowo. Idealnym będzie porównać ją do angielskiej (piłkarskiej) Premier League. Popatrzmy na kluby reprezentujące DKB w Lidze Mistrzów. THW Kiel spisuje się wyjątkowo słabo, obecnie zajmuje dopiero czwarte miejsce w grupie. Rhein-Neckar Lowen, miejsce trzecie. Jedynie Flensburg ratuje honor Niemców, liderując grupie A. Lecz trzeba przyznać, że ich gra nie porywa wcale. Co więcej! O sile Flensburga decyduje tylko jeden Niemiec – Holger Glandorf. Reszta (w kadrze jest ich zaledwie 6) to albo juniorzy, albo dalekie zaplecze składu, w większości spędzające mecze na trybunach. Trudno nazwać więc nawet Flensburg “niemieckim”. W “złotej” kadrze Sigurdssona nie znalazł się bowiem ani jeden przedstawiciel Wikingów. Lepiej sytuacja wygląda w THW. Z Kilonii na ME wybrało się 3 zawodników, ale dwóch od razu doznało kontuzji. W końcu ostał się jedynie osamotniony Rune Dahmke. Reńskie Lwy natomiast reprezentował jedynie Pekeler, resztę niemieckich graczy RNL jeszcze przed turniejem dopadły kontuzje. Reasumując, z 3 najlepszych drużyn Bundesligi w zwycięskiej kadrze znalazło się.. dwóch graczy. Statystyka koszmarna, pokazująca, że w najlepszych klubach za naszą zachodnią granicą na Niemców się po prostu nie stawia.
Autorów tej tezy bronić może jedynie fakt, że Bundesliga jako całość prezentuje najbardziej wyrównany poziom spośród wszystkich europejskich lig. Występuje w niej 18 solidnych drużyn. Obciążenie meczowe jest zatem ogromne, zawodnicy grają niemal co tydzień. Skutkuje to znakomitym przygotowaniem fizycznym drużyn z dołu i środka tabeli, ale dla topowych ekip oznacza to zabójczą dawkę spotkań. Czy sportowo sprawa wygląda równie dobrze? Trzy wyżej wymienione zespoły grające w Lidze Mistrzów, są obecnie na trzech pierwszych lokatach w tabeli DKB, z pokaźną przewagą nad resztą (piąty zespół traci już 6 punktów). Tak więc, te same ekipy, zbierające łomot w Lidze Mistrzów, leją pozostałych jak chcą w ligowych pojedynkach. Niczym Premier League – w weekend wielka gra, na tygodniu smutna weryfikacja możliwości. Choć do poziomu BPL Bundeslidze trochę jeszcze brakuje, to wskaźnik zwycięstw wynosi zaledwie 63%. Dawno Bundesligi na europejskich parkietach nie sponiewierano bardziej. Czy zatem niemiecka ekstraklasa jest źródłem wielkiego sukcesu Niemców? Na pewno nie. Co najwyżej nieograniczonym hangarem pełnym niemieckich zawodników. Choć świetnie przygotowanych fizycznie, to nieogranych na najwyższym poziomie. Bundesliga jako przyczyna wiktorii Niemiec to śmieszny fantazmat.
Obaliliśmy zatem mit Bundesligi, ale zwycięstwo samo z siebie się przecież nie wzięło. Gigantyczny sukces Bundesteamu to zasługa Dagura Sigurdssona do spółki z EHF. Właściwie, Islandczyk po prostu przewidział to, co dziać będzie się na polskim turnieju, a czemu bezpośrednio winna jest decyzja EHF.
Można powiedzieć, że Sigurdsson przechytrzył system. Islandzki trener dokonał znakomitej selekcji i poszedł pod prąd. Jego nowatorskie podejście dało Niemcom złoty medal.
Triumf Bundesteamu nie byłby możliwy gdyby nie przedsezonowa reforma EHF. Od tego roku zmianie uległy rozgrywki Ligi Mistrzów. Stały się one dużo bardziej wymagające, intensywne i o wiele bardziej prestiżowe. Do momentu początku Euro rozegrano już dziesięć kolejek, w ligach licznik również oscylował wokół 15. Zawodnicy grający w LM dobrze wypaść po prostu nie mogli. Po pierwsze, wykończeni fizycznie, po drugie, klubowa piłka ręczna zaczyna dominować nad sferą reprezentacyjną. Zaangażowanie niektórych graczy było wątpliwe. Ogólnie, poziom sportowy mistrzostw był dramatycznie niski. Brakowało także agresji, przepychanek, małych szarpanin, emocji. Tego bez czego nie wyobrażamy sobie Ligi Mistrzów. Możliwe więc, że pewni zawodnicy Euro potraktowali ulgowo. Niestety, dotyczy to tych największych.
Pomijając Francję, która skupia się tylko na zbliżających Igrzyskach, Hiszpanie mieli cały skład rodem z LM, wyłączając jedynie del Arco. Podobnie Duńczycy, Polacy, Chorwaci. Wszyscy zawiedli. Sigurdsson natomiast powołał kadrę, która Champions League ogląda przeważnie w telewizji. Z niemieckiego składu z finału na co dzień w LM grają tylko Tobias Reichmann (Vive), Rune Dahmke (THW) i Hendrik Pekeler (RNL). Na początku turnieju kontuzji doznali Weinhold oraz Dissinger (obaj THW). Paradoksalnie, ich absencja spowodowała poprawę wyników Bundesteamu.
Sigurdsson skład swój oparł na przeciętnych zawodnikach z głębin Bundesligi. Zaryzykował ogromnie. Ci odwdzięczyli mu się w najlepszy z możliwych sposobów. Ale nic nie zmienia faktu, że obwieszczani na odkrycia turnieju Wiede czy Hafner to wciąż zawodnicy co najwyżej średni. Na tle przemęczonych rywali imponowali dynamiką, a dzięki znakomitej taktyce trenera zyskiwali jeszcze więcej. Jednakże trudno się spodziewać, aby już za chwilę dołączyć mieli do absolutnego topu na swoich pozycjach. Prawdziwym objawieniem imprezy jest za to Andreas Wolff. Choć z drugiej strony, jego talent doceniło wcześniej THW, w którego barwach zagra już za rok.
Na triumf Niemców złożyły się dwa ogniwa, które tylko w połączeniu dać mogły tak znakomity rezultat. EHF swoimi działaniami otworzyło furtkę dla zwycięscy wielce niespodziewanego, Genialny Sigurdsson potrafił to wykorzystać.
Sukces reprezentacji Niemiec to najlepsze, co mogło przydarzyć się piłce ręcznej. I tak ogromne zainteresowanie handballem przeciętnego Hansa, wzrośnie jeszcze bardziej (8,5 mln Niemców śledziło finałową degrengoladę Hiszpanii). Do stolicy szczypiorniaka napłyną jeszcze większe pieniądze, pojawią się nowi sponsorzy. Jednak powracając do sfery stricte sportowej, śmiem mieć ogromne wątpliwości czy nasi zachodni sąsiedzi faktycznie dysponują tak fantastyczną kadrą, czy jednak triumf swój osiągnęli zgrabnym fortelem. Odpowiedź na to pytanie przyniosą sierpniowe Igrzyska Olimpijskie. Gdy do formy i w pełni głodu sukcesu powrócą Karabatić czy Hansen, Niemców czeka okrutnie ciężkie zadanie by utrzymać obecną hierarchię. Nie bez kozery triumfatorzy europejskiego czempionatu w roku olimpijskim z reguły cienko przędą w kolejnych latach…