Therese Johaug po raz kolejny pokazała, że jest prawdziwą królową najdłuższego dystansu w narciarskiej karuzeli Pucharu Świata. Norweżka od razu po strzale startera ruszyła bardzo mocno i konsekwentnie powiększała przewagę nad rywalkami. Dla Polski również zaświeciło słońce – Justyna Kowalczyk pobiegła bardzo dobrze, cały czas plasowała się w ścisłej czołówce, a ostatecznie zajęła 10. miejsce.
Niedzielna wygrana Johaug zapewne zapadnie nam w pamięci na co najmniej kilka lat. Nie przypominam sobie takiej trzydziestki, w której już od pierwszego kilometra zawodniczka zyskiwałaby przewagę nad resztą stawki, a tym bardziej trudno jest pojąć olbrzymią przewagę, jaką Therese osiągnęła na mecie. To deklasacja, inna liga! Ale to tych słów w kontekście Norweżki już się przyzwyczailiśmy. To nie jest żadna nowość ani niespodzianka, że dzisiaj filigranowa biegaczka dokonała rzeczy niesamowitej – wygrała w swoim Oslo, przed swoimi kibicami i królem Norwegii, który osobiście złożył gratulacje królowej królewskiego dystansu. Bukmacherzy przed dzisiejszym biegiem nawet nie przyjmowali zakładów, że dzisiaj wygra Therese, bo to była czysta oczywistość. Wiedziałam, że Johaug od samego startu narzuci tempo, które tylko ona będzie w stanie wytrzymać, ale że zrobiła to w tak krótkim czasie, doprawdy czapki z głów. A jeszcze na większy podziw zasługuje fakt, że po minięciu linii mety Norweżka nawet nie upadła, zdjęła narty, pomachała do kibiców i poszła udzielić wywiadu. Na jej twarzy nie było widać zmęczenia, a w końcu narciarki miały do pokonania 30 km…
Jako druga linię mety przekroczyła reprezentantka kraju fiordów – i tutaj można być zaskoczonym. Ingvild Flugstad Oestberg – to nazwisko zapewne coraz częściej będzie pojawiało się w mediach. Ta zawodniczka do tej pory była kojarzona przede wszystkim ze sprintami, co ona musiała zrobić w lato, aby dzisiaj na 30 km stanąć na podium. Musiała przede wszystkim bardzo mocno pracować – w tamtym roku taki wynik byłby nieosiągalny, a dzisiaj spełniła swój cel i pokazała, że będzie godną następczynią Marit Bjoergen, która teraz zajmuje wychowywaniem synka. Biorąc pod uwagę Oestberg i Bjoergen, można doszukiwać się wielu podobieństw – fenomenalne narciarki mają bardzo podobną technikę biegu, a i budowa ciała jest niemal taka sama.
Podium uzupełniła świetnie biegnąca Anne Kylloenen – jest to pewna niespodzianka, to najlepszy sukces tej fińskiej biegaczki w karierze. Jednak takie “nowości” bardzo cieszą, przynajmniej “pudło” nie jest całe czerwone.
Teraz Justyna Kowalczyk – dzisiaj z czystym sumieniem możemy ją pochwalić. Biegła z numerem 18, nie przedzierała się do przodu gwałtownie, a małymi kroczkami i to przyniosło zdecydowany efekt. Polka rozegrała bieg bardzo mądrze taktycznie, nie zakwasiła mięśni i wytrzymała cały morderczy dystans. To na pewno efekt maratonów, widać było, że Justyna ma lepszą wytrzymałość niż jeszcze kilka biegów temu. Ale przecież taki jest cel maratonów, by na igrzyskach olimpijskich w Korei na 30 km było pięknie. Niedzielny bieg na 30 km w Oslo-Holmenkollen był bardzo ważnym startem dla Kowalczyk – Justyna mówiła o tym jeszcze w trakcie okresu przygotowawczego. Myślę, a wręcz jestem przekonana, że dzisiaj Polka może zdecydowanie powiedzieć, że “30” w Norwegii była najlepszym startem w tym sezonie. Takie biegi cieszą, mimo iż nie ma podium dla reprezentantki Polski, ale widać, że klasyczna forma rośnie. Była szansa powalczyć o 6. miejsce, ale myślę, że nie ma sensu myśleć w tych kategoriach, a cieszmy się tym, co dzisiaj pokazała Justyna Kowalczyk. Bo pokazała naprawdę dobrą formę, dobry start i dała dzisiejszym biegiem jakąś nadzieję, że może kiedyś wróci do tej swojej najwyższej dyspozycji…