Muzyczne inspiracje #5 | Ubiegłoroczne i nowe dźwięki

Muzyczna machina znowu się nakręca. Po kilkutygodniowym zastoju ukazuje się coraz więcej albumów, w większości bardzo udanych. Niestety, nie brakuje też przykrych wydarzeń, do których z pewnością możemy zaliczyć śmierć Lemmy’ego Klimistera, Davida Bowiego i Maurice White’a z Earth, Wind & Fire oraz śmiertelny wypadek zespołu Viola Beach. Podczas małego jubileuszu serii pochylę się nad wartymi uwagi utworami z ubiegłego roku i kilkoma nowościami. Zapraszam do lektury.

Skoro już wspomniałem o smutnych wydarzeniach, to warto chyba napisać coś o Davidzie. Moim zdaniem zakończył swój żywot u szczytu kariery i jego śmierć stała się sztuką, co zdaje się potwierdzać utwór Lazarus, teraz już jednoznacznie interpretowany. Świetny ostatni album Blackstar, przeżyte 69 lat i bogata kariera muzyczna (chociaż w jego przypadku takie określenie to za mało). Cóż, nie ma sensu po tej śmierci rozpaczać, bo chociaż światek muzyczny stracił swoją ikonę, to jej dorobek przetrwa na wieki i dalej będzie stanowił inspirację dla rzesz nowych artystów. A my rozkoszujmy się dźwiękami Warszawy, Under Pressure czy Ashes to Ashes.

Nie możemy też zapomnieć o śmierci współzałożyciela Earth, Wind & Fire, bo ten zespół w moim odczuciu uchodził za ikonę tanecznego funku z prawdziwym charakterem. Nie miałem okazji osłuchać się ze stricte rockowymi dokonaniami grupy (co mam nadzieję nadrobić), ale nieśmiertelne September, Boogie Wonderland, Let’s Groove czy That’s the Way of the World na zawsze pozostaną w moich słuchawkach. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o Motörhead, bo muzyka zespołu Lemmy’ego nigdy nie przypadła mi do gustu. Szanowałem natomiast samego Klimistera za bezpretensjonalność, której trzymał się przez całe swoje życie. Mam jednak cichą nadzieję, że, wbrew opinii wszystkich, nie skończył, muzykując w piekle z szatanem…

Teraz chwila na premiery. O Blackstar Bowiego powiedziano już wszystko, więc tylko dodatkowo polecę ten album od siebie. Tydzień po nim ukazała się kolejna świetna płyta – Not to Disappear Daughter. I chociaż niektórzy kręcą nosem, że nudne i nijakie, ja uważam, że ten album jest świetny. Fossa to absolutny majstersztyk, ale poza tym nie ma słabszego kawałka, wszystkie trzymają wysoki poziom i wciągają w mroczny świat Eleny Tonry. Jeśli nie boicie się smutnej muzyki i kręci was dream pop oraz nietypowy folk (ach, ta zawodząca w tle gitara elektryczna), to przez te 45 minut odpłyniecie.

W kwestii nowości na uwagę zasługuje też premierowy album Tobiasza Bilińskiego aka Coldair. Wypełnionym gęstą elektroniką materiałem zainteresował się nawet Pitchfork, który przyznał płycie wysoką, jak na ich standardy, siódemkę. Osobiście podpisuję się pod tym werdyktem. Ciekawe, czy nadchodzący album Milky’ego Wishlake’a  podtrzyma dobrą passę polskiej elektroniki.

Na pewno zrobi to Rebeka, bo singiel Perfect Man do cud, miód i orzeszki. Najwyższa forma poznańskiego duetu, rodem z EP-ki Breath, czyli mroczne, nieco szorstkie i tajemnicze granie, to znak dobrych zmian. Davos ukaże się 18 marca, a ja już odliczam dni do tej premiery. Tydzień wcześniej czeka nas nowy album Julii Marcell, który zwiastuje świetny singiel Andrew. Język polski jeszcze dawno nie brzmiał w muzyce tak dobrze, więc to kolejny krążek, który należy lepiej poznać.

Wracając do zagranicznej twórczości, nie można zapomnieć o dwóch innych płytach ze stycznia, a mianowicie o kolejnym już doskonałym albumie Suede i dobrym Savages. Night Thoughts tych pierwszych to kompletna całość, muzyczna opowieść i dowód niesłabnącej formy obrońców britpopu. Natomiast Adore Life to post-punkowa kobieca energia, trzymająca wysoki poziom, z bardzo dobrymi momentami (Adore, The Answer), ale i kilkoma szybciej wypadającymi z głowy numerami. Niemniej warty uwagi materiał, któremu śmiało dałbym “siódemkę”.

Moc płynie również z albumu Information Eliot Sumner (dawniej I Blame CoCo) – córki Stinga. Porządny rock z naleciałościami elektroniki i nowej fali, zatrzymuje przy sobie na dłużej i daje nadzieję na jeszcze dojrzalsze i bardziej oryginalne brzmienie w przyszłości. Warto też pochylić się nad australijskim zespołem The Jezabels, który właśnie wydał swoją trzecią płytę Synthia. Poznałem ich przy okazji utworu Look of Love sprzed trzech lat, a teraz mogę śmiało stwierdzić, że ciągle się rozwijają. Indie rock, a nawet elementy shoegaze, brzmią w ich wykonaniu wyjątkowo dobrze.

W kwietniu ukaże się wiele wyczekiwanych albumów (The Last Shadow Puppets, The Lumineers, Niki & The Dove, The Boxer Rebellion, Katy B), ale nad nimi pochylę się w kolejnej części serii. Dzisiaj rzut oka na to, co szykują Moderat (III), Deftones (Gore) i Yeasayer (Amen & Goodbye). Pierwsi wzbudzają u mnie ogromne emocje i nie zawiodłem się na singlu Reminder. Jedni mówią “to już było”, ale dla mnie to wciąż najwyższa forma niemieckiego tria. Narzekaczy odsyłam do b-side’u w postaci Fondle. Natomiast Deftones zyskiwali alternatywnym podejściem do ostrzejszego grania i coś mi się wydaje, że będą zyskiwali nadal, bo Prayers/Triangles to właśnie moje ulubione granie tej grupy – stosunkowo lekkie zwrotki i potężny zryw gitar w refrenie. A Yeasayer co prawda odkryłem dopiero niedawno, ale I Am Chemistry to przepis na udane eksperymentalne granie – znajdziemy tu elektronikę, folk, rock, psychodelię i kto wie, co jeszcze.

A teraz pora na perełki z ubiegłego roku, czyli pojedyncze utwory (nie pochodzą z płyt z podsumowania w poprzedniej części serii), które najbardziej utkwiły mi w pamięci.

Far (Deeper / The Soft Moon) – absolutna miazga, Rzadko w taki sposób wyrażam się o muzyce, ale klimat tego utworu jest niepowtarzalny. Wiele piosenek przyrównuje się do soundtracku Drive, ale tutaj skojarzenie nasunie się samo po trzydziestu sekundach utworu. Mrok i głębia, które biją (to zdecydowanie najlepsze słowo) z tej kompozycji, wydają się być wszechogarniające. Luis Vasquez to nie naśladowca Joy Division i The Cure, a kreator własnej dźwiękowej etykiety i przyszła inspiracja dla nowej rzeszy muzycznych wielbicieli mroku.

We Are Undone (We Are Undone / Two Gallants) – długo czekałem na utwór z taką gitarą w intrze. I chociaż Two Gallants są przeważnie folkowym zespołem, to We Are Undone brzmi jak rasowa rockowa kompozycja, pełna energii i zadziorności. Pewnie dlatego towarzyszyła mi prawie przez cały rok.

No Way Out (Redux) (No Way Out/I’ll Start Believing / Warpaint) – niewiele nowego Warpaint ukazało się w ubiegłym roku, ale podwójny singiel i remiks Daughter zaspokoiły mój apetyt na twórczość kobiecego kwartetu. Najbardziej przypadła mi do gustu krótsza wersja No Way Out, bo to jakby Warpaint w pigułce. Oniryczny wstęp, nutka ethrealu w zwrotce, a potem bardziej gitarowy refren i szybsza końcówka z wielogłosem. Może nie jest to art-rock, który grupa serwuje zazwyczaj, ale cały utwór robi ogromne wrażenie. Tak duże, że zapętlił się na odtwarzaczu aż do teraz.

Start a Riot (Banners EP / Banners) – chociaż pełna EP-ka ukazała się już w tym toku, to singiel został wydany na początku grudnia. Na zespół trafiłem co prawda przypadkiem, przeglądając internet, ale utwór nie opuszcza mojej głowy aż do dziś. Dawno nie słyszałem piękniejszej piosenki. To nie tylko wzruszający tekst, ale spokój płynący z wokalu i ze świetnie zgranych instrumentów. Dysonans między słowami “I’d start a riot” a sposobem ich wyśpiewania, chórki w refrenie i pozostająca gdzieś w tle gitara – to wszystko czyni ten utwór wyjątkowym wśród często powtarzanych schematów indie rocka.

Warriors (Till It’s All Forgotten / Farao) – kolejne odkrycie, które wryło mi się do głowy na stałe. Farao poznałem właśnie dzięki temu nagraniu. Dudniąca perkusja i dzwonki połączone z miękkim wokalem artystki wyróżniają Warriors z podobnych stylistycznie piosenek. Czuć, że Kari Jahnsen urodziła się w Norwegii, bo skandynawskiej wrażliwości nie da się ukryć nawet pod warstwą elektroniki.

Celebration feat. Willy Mason (Making Time / Jamie Woon) – trudno będzie rozpoznać w tym nieśpiesznym nagraniu Jamiego Woona z debiutanckiego Mirrorwriting. Na dalszy plan zeszła minimalistyczna elektronika, pojawiły się instrumenty dęte i soulowa rytmiczność. Początek budzi skojarzenia z albumem Everyday Robots Damona Albarna, ale całość kompozycji ma swój niepowtarzalny klimat i stanowi wisienkę na torcie niezłego albumu.

Full Circle feat. Boxed In (Fading Love / George FitzGerald) – elektroniczna kompozycja, z echami dubstepu i house’u oraz sennym wokalem Oli Baystona (Boxed In). Wyjątkowy w tym utworze jest klimat, który nie sposób określić jednym słowem. To coś z pogranicza melancholii i tajemnicy, która stanowi zachętę do niespiesznego tańca, niczym w teledysku. Magia.

Na dzisiaj to tyle. Jak zwykle zachęcam do dzielenia się muzyką, komentowania, pisania czy czegokolwiek innego. W następnej części postaram się o coś oryginalnego, więc zachęcam do regularnego odwiedzania strony.

fot.: www.aescotilha.com.br

Comments

  • No comments yet.
  • Add a comment