Gdzieś pomiędzy brazylijską fawelą, a nowojorskim Manhattanem znajduje się polskie podwórko. Nazywane często zapleczem europejskiej piłki czy chociażby związkiem kopaczy, próbuje odpierać stawiane zarzuty. Ekstraklasa, bo o niej mowa, chińską ligą na razie być nie zamierza. W Polsce tendencje są inne – miłość do klubu, nawet niszowego, mimo, że jest to 7-ligowy zespół z małej mieściny, bywa potężna.
Dwie drużyny – z krainy węgla i paprykarzu, zmierzyły się na stadionie przy ulicy Okrzei 20 w Gliwicach. Jeszcze do niedawna, spotkanie to uznawane byłoby za przeciętny mecz środka tabeli. Obecnie, po ligowym przewrocie, sytuacja nieco się zmieniła. Piast nadal lideruje, a Pogoń depcze po piętach pierwszym trzem drużynom, będąc aktualnie tuż poza podium. Właśnie z tego powodu, nieśmiałe nazwanie tej rywalizacji szlagierem nie będzie spektakularnym błędem.
Warunki dyktowała murawa spowita bitą śmietaną, albo jak kto woli – aksamitnym śniegiem, który spadł z Nimbostratusów, Stratocumulusów czy innych chmur niskiego piętra.
Podczas meczu mogłeś nie jeść nic, a i tak wydawało się, jakbyś dziwnym trafem konsumował flaki, z olejem w dodatku. W pierwszej połowie miały miejsce tylko dwie akcje, o których należy wspomnieć. W obu swoje sytuacje mieli Portowcy. Ciężko mówić tutaj jednak o jakiejkolwiek klarownej szansie. Próbował Frączczak, próbował Dwaliszwili, obaj z miernym skutkiem. Gdyby śląscy kibice mieli podsumować akcje w wykonaniu rywali, pewnie rzuciliby tylko opryskliwe “Kaj ty chopie lutujesz!?”
W drugiej połowie do głosu doszli gospodarze. Gliwiczanie chyba byli jednak nieco zachrypnięci, a może mieli zapalenie gardła… Najpierw piłka odbiła się o głowę Barišicia (trudno mówić tutaj o zamierzonym strzale), a później wpadła w ręce Jakuba Słowika, który z powodu deficytu sytuacji mógł sobie spokojnie pośpiewać.
W 68. minucie doszło do najgroźniejszej akcji w całym spotkaniu. Nie można było się jednak, nawet po Piastunkach cudów spodziewać, bo długie podanie z głębi pola, nie zostało zamienione na bramkę. Adresatem tejże piłki został Bartosz Szeliga. Przepchnął obrońców tak jak przepychają się wygłodniałe zwierzęta przy padlinie i uderzył sytuacyjnie. Bramkarz gości nie dał się jednak zaskoczyć.
W kolejnej akcji strzałem z dystansu popisał się Radosław Murawski. Piłka sprawiła drobne problemy golkiperowi drużyny gospodarzy, jednak nie padła łupem żadnego z piłkarzy drużyny Szczecinian.
Ostatnia akcja, będąca przejrzałą wisienką na torcie o mizernym smaku, stała się próbą Pogoni Szczecin. W 87. minucie, przyjezdni kibice wyobrażali sobie już pewnie szczęście po zdobytej bramce przypominające radość dzieci biegnących w kierunku charakterystycznego, żółtego samochodu Family Frost, z akompaniamentem pamiętnej melodyjki, gdzie na początku XXI wieku można było nabyć wyborne lody. Chwila ta nie trwała zbyt długo. Czar prysł, gdy dośrodkowanie Ádáma Gyurcsó trafiło do Frączczaka. Zawodnik pochodzący z Kołobrzegu, ku rozpaczy kibiców, z trudnej pozycji nie trafił nawet w światło bramki.
Boiskowa sceneria, przypominająca bardziej śnieżny pałac Bałwana Arktosa z wieczorynki “Tabaluga” niż piłkarską arenę, nie zostawiła na piłkarzach suchej nitki. Trudne warunki pogodowe zdecydowały o przebiegu meczu i nielicznych sytuacjach. Bezbramkowy remis z pewnością rozczarował fanatyków Ekstraklasy, jednak z uwagi na aurę można przytoczyć słowa piosenki zespołu Happysad i właśnie z tego powodu “wszystko powinno być wybaczone”. Nawet piłkarzom z rodzimej ligi.