Każdy koncert znanej gwiazdy muzycznej to wielkie wydarzenie, na które ściągają tłumy fanów jej lub gatunku muzycznego jaki reprezentuje. Sprawa ma się nie inaczej, gdy mowa jest o występie jakiegoś artysty zagranicznego. Wręcz przeciwnie – obecność słynnych na cały świat osób wywołuje jeszcze większą sensację, zwłaszcza, jeżeli jest to ktoś, kto na stałe zapisał się w historii muzyki. W ostatnich latach właśnie tacy wykonawcy często odwiedzają Polskę, a niektórzy z nich nie omieszkają tego robić co roku. Do nich zalicza się również Slash – były gitarzysta kultowego wręcz zespołu z lat 80 i 90, Guns N’ Roses, który po raz kolejny dał koncert wraz z Mylesem Kennedym i zespołem The Conspirators na łódzkiej Atlas Arenie w piątek 20 listopada.
Jeszcze przed samym występem zwracał uwagę fakt, że wokół budynku było zebranych mnóstwo ludzi – tłumy fanów z całej Polski przybyły, żeby posłuchać i zobaczyć na żywo jedną z legend rock and rolla. Wielu z nich ubrało się dość stosownie do wydarzenia, gdyż ich styl nawiązywał właśnie do Slasha, Guns N’ Roses i hard rocka. Wewnątrz znajdowały się pamiątki do kupienia, wśród których można było znaleźć nie tylko koszulki, czapki i bandany, lecz także płyty winylowe oraz CD World On Fire, czyli albumu, który gitarzysta obecnie promuje trasą koncertową. Wreszcie w samym centrum umiejscowiono “arenę” – olbrzymią halę wypełnioną po brzegi ludźmi. Co pewien czas można było natknąć się na ochroniarza, którzy sprawdzał, czy nie wnosimy czegoś do pomieszczenia. Z kolei przy wejściu na Golden Circle (strefę widowni tuż pod sceną), stało kilka młodych dziewczyn, rozdających kapelusze podobne do tego, jaki ma Slash. Każdy kto go otrzymał, przywdziewał go i wybierał sobie jakieś miejsce w pobliżu sceny, wyczekując pojawienia się artystów. W końcu do słuchaczy wyszedł support. Był to młody brytyjski zespół Raven Eye, który choć grał tylko pół godziny, dał niesamowity popis – mocne gitarowe riffy w połączeniu z dość charakterystycznym wokalem, wystarczająco rozgrzały publiczność, zaś wśród zaprezentowanych przez nich piosenek znalazła się również ta najsłynniejsza – Oh My Love. Wszyscy obecni byli zadowoleni z ich występu, jednak grupa musiała zejść ze sceny, co poprzedziła krótką, lecz zwięzłą zapowiedzią głównego występu. Nastąpiła trwająca około piętnaście minut przerwa. Wreszcie zza kulis wyszedł ten, dla którego tak wielu młodych ludzi przyjechało z różnych zakątków Polski – Slash, a w ślad za nim poszedł wokalista jego zespołu, czyli Myles Kennedy oraz reszta instrumentalistów, znanych jako The Conspirators. Zaraz po tym formacja zagrała kawałek You’re a Lie, doskonale wprowadzający publiczność w klimat ich utworów. Po wstępnych brawach i okrzykach grupa przywitała się z widzami, zaznaczając, jak bardzo cieszy się z powodu możliwości wystąpienia w naszym kraju. Później koncert rozkręcił się na dobre – fani mogli usłyszeć wiele piosenek z płyty World On Fire, w tym energiczne Avalon, ciężkie Beneath the Savage Sun, refleksyjne Bent to Fly, a także tytułowe, pełne pozytywnej energii World On Fire. Nie zabrakło także utworów z poprzedniego krążka Slasha, Apocalyptic Love, wśród których można wyróżnić, oprócz samego You’re a Lie, mocniejsze, klimatyczne Bad Rain i świetne, misternie wręcz zrobione od strony instrumentalnej Anastasia. Co ciekawe, zespół zagrał również kilka hitów Guns N’ Roses. Szczególną uwagę warto zwrócić na Nightrain, przy którym widzowie wyrzucili w górę swoje nakrycia głowy, co wyszło dość efektownie, pomimo, że nie wszyscy z nich to uczynili. Z kolei Welcome to the Jungle było o tyle ciekawe, że nie zaśpiewał go standardowo Myles Kennedy, a basista The Conspirators – Todd Kerns, charakteryzujący się wysokim, nieco skrzekliwym głosem, doskonale pasującym do takich kawałków. W międzyczasie grupa sięgnęła również do pierwszej solowej płyty Slasha i tutaj należy wręcz wymienić piosenkę Starlight, przy której fani zdecydowali się na niezwykły gest – zarówno widzowie siedzący na trybunach, jak i ci stojący bliżej sceny, włączyli w swoich telefonach lampy i unieśli je wysoko, jednocześnie nimi machając. Tysiące zsynchronizowanych, powoli kołyszących się świateł tworzyło najbardziej widowiskową scenę ówczesnego wieczoru. Mniej więcej w połowie koncertu popis dał sam Slash. Dawny gitarzysta Guns N’ Roses stanął na środku sceny i przez około dziesiąt minut grał intensywną solówkę, która zdawała się angażować wszystkie zmysły słuchaczy – tłum przez ten czas patrzył się na niego w milczeniu, jakby muzyk rzucił czar na całą Arenę. Jednak gdy tylko zakończył grę, obdarzono go gromkimi brawami. Z kolei kiedy występ powoli zbliżał się ku końcowi, podszedł do mikrofonu i powiedział, że w tym szczególnym dniu on i reszta jego zespołu chcieliby zagrać z gościem specjalnym. Wśród zgromadzonych fanów przeszedł szmer, kim miałby on być – wielu stawiało na Axla Rose’a, wokalistę Guns N’ Roses. Ku zdziwieniu i zaskoczeniu wszystkich na scenę wyszła… Doda! Nastała chwila konsternacji, lecz po krótkim przywitaniu publiczności polska wokalistka wraz z grupą Slasha wykonała jeden z najsłynniejszych utworów dawnej formacji tego drugiego – Sweet Child O’Mine. Okazało się to swoistą wisienką na torcie. Doda bowiem nie tylko robiła wrażenie swoją błyszczącą sukienką, lecz także dość dobrze poradziła sobie z wyśpiewaniem piosenki, choć stanowiła pewien kontrast dla głównego wykonawcy, nie przeszkadzało to w zgrabnym połączeniu jej partii wokalnych i instrumentalnych zespołu (nawet Myles Kennedy pojawił się na scenie z gitarą w trakcie jej trwania). Po wszystkim Doda podziękowała widzom i przytuliła Slasha, zaś ten skomentował żartobliwie i nieco ironicznie jej występ: “Patrzyliście na nią, a nie na mnie!”
Dwa utwory później koncert miał się już właściwie ku końcowi, więc Myles Kennedy zapytał słuchaczy, czy dobrze się bawili, na co oni odpowiedzieli mu krzykami pełnymi euforii oraz hucznym aplauzem. Następnie poprosił widzów o brawa dla każdego członka zespołu, którego wymieniał, w tym dla wspomnianego wcześniej Todda Kernsa. Wreszcie wymienił Slasha, a gitarzysta otrzymał brawa tak wielkie, jakich nie dostał nikt inny w trakcie tego wieczoru. Sam Slash zaś poprosił o to samo dla wokalisty, którego publiczność również obdarzyła gromkimi brawami, choć nie aż tak, jak byłego członka Guns N’ Roses. Grupa zeszła ze sceny, lecz wśród publiczności pojawiło się niedowierzanie, że występ skończył się tak nagle. Fani stali w sali jeszcze kilka chwil, czekając, aż coś się wydarzy. I wreszcie się wydarzyło – Slash i spółka raz jeszcze pokazali się tłumowi, by zagrać ostatni kawałek ze swojej listy. Był to kolejny hit Guns N’ Roses, zatytułowany Paradise City. Mówiąc kolokwialnie, grupa “dała czadu”, gdyż ta wersja utworu była niezwykle intensywna, a Slash podczas odgrywania końcowej solówki popisowo dał gitarę za siebie, grając jedynie na wyczucie. Całość dopełniło confetti, które stopniowo wystrzeliwano w powietrze, które następnie spadało na fanów niczym płatki śniegu. Po finałowym riffie koncert ostatecznie dobiegł końca, zaś zespół ukłonił się na pożegnanie. Kiedy wykonawcy zeszli ze sceny, fani przez dłuższy czas przebywali w hali, jakby nie chcąc opuszczać tego miejsca zbyt szybko. Spora liczba osób zbierała confetti do kapeluszy – jak się okazało, widniał na nich napis “SLASH”, co być może nadawało jakiegoś znaczenia tym niepozornym kawałkom papieru. Jeśli jednak ktoś zebrał się na to, by wyjść, mógł przy drzwiach budynku zrobić sobie zdjęcie lub otrzymać autograf od Raven Eye – kapeli, która zrobiła równie dobry wstęp, co Slash i jego zespół.
Podsumowując – tegoroczny koncert Slasha był naprawdę udany. Zarówno on, jak i reszta jego grupy dali z siebie wszystko. Niezwykle charakterystyczny śpiew Mylesa Kennedy’ego, który potrafi swój głos w różnoraki sposób modulować i dostosowywać odpowiednio do tonu, w jakim jest grana piosenka, w połączeniu z niewiarygodną i wręcz powalającą na kolana grą na gitarze Slasha oraz nieprzeciętnymi umiejętnościami, zarówno instrumentalnymi, jak i wokalnymi chłopaków z The Conspirators sprawił, że ówczesny wieczór był naprawdę niecodziennym wydarzeniem. Fani nie tylko zachwycali się samym występem zespołu, ale także podziwiali go za zaangażowanie w to, co robi na scenie. Formacja bowiem niesamowicie wczuwała się w swoją grę – dzięki pasji, jaką w to wkładała, dodatkowo przekazywała swoim słuchaczom mnóstwo pozytywnej energii. Osobą, która najbardziej zdawała się wcielać w swoją rolę, był sam Slash, oddający się grze na gitarze do tego stopnia, że w jej trakcie zdawał się coś mówić, tak, jakby rozmawiał ze swoim instrumentem. Nie sposób nie nadmienić również, że grupa miała świetny kontakt z publicznością, a Myles Kennedy dodatkowo zyskał sympatię u widzów, schodząc dwukrotnie do nich ze sceny oraz wypowiadając kilkukrotnie w trakcie całego występu słowo “dziękuję”. Jak już zostało wspomniane na początku, zespół od kilku lat regularnie odwiedza Polskę – miejmy nadzieję, że za rok również do nas zawita i da koncert tak świetny lub nawet jeszcze lepszy, niż w tym roku.