Jeśli mieszkasz i uczysz się w Krakowie od niepamiętnych czasów, wszelkie cechy wyróżniające wielkomiejski styl życia zapewne niezauważenie wtopiły się w warstwę Twoich przyzwyczajeń. Uznajesz je za rzecz całkowicie naturalną, bo stanowią jedyny punkt odniesienia, jakim dysponujesz. Osoby z zewnątrz postrzegają tę normę zupełnie inaczej. Przyjmując odmienną skalę porównawczą, widzą (a właściwie widzimy, bo jako przyjezdna studentka do tego grona sama się zaliczam) wszystko jak przez szkło powiększające. Zarówno zalety, jak i mankamenty rzeczywistości dużego miasta. W zachwyt czy wściekłość naprawdę potrafią wprowadzić najbłahsze sprawy. Co więc uderza przybysza z innego świata sprowadzającego się do Krakowa?
W pierwszej kolejności to, jak Kraków tętni życiem. I nie chodzi wcale o ruch na ulicach czy ścisk w tramwajach w godzinach szczytu. Cały urok i przyczyna zadziwienia kryje się w fakcie, że Kraków żyje nieprzerwanie, o każdej porze dnia i nocy – po zmroku chyba nawet jeszcze bardziej intensywnie. Nigdy nie zasypia, nie pustoszeje. W mieście, z którego pochodzę, po godzinie 22 w mieszkaniach gaśnie światło, bo domownicy kładą się do łóżek. W Krakowie światła gasną, bo ludzie wychodzą zakosztować zasłużonej rozrywki w intrygującej, późnowieczornej scenerii. I nie dość, że nawet o najbardziej skandalicznej porze mają do dyspozycji szereg czekających na nich z otwartymi ramionami lokali, to jeszcze wcale nie muszą zachodzić w głowę, czym dowloką się z nocnej eskapady do domu. Jak to czym? Przecież są autobusy, tramwaje…
Otóż właśnie. Komunikacja miejska to kolejna oczywista sprawa, którą od czterech miesięcy zachłystuję się z zachwytem. Nie żebym nie miała jej u siebie. Ale jeśli z autobusów jeżdżących średnio co godzinę przerzucasz się na rozkład, którego właściwie nie musisz sprawdzać przed wyjściem, bo przecież zawsze coś akurat podjedzie (w dodatku, uwaga, nie tylko o siódmej rano czy w godzinach popołudniowych powrotów) – to naprawdę robi to kolosalną różnicę. I przy okazji: osobie odpowiedzialnej za pomysł umieszczenia na przystankach elektronicznych tablic informujących o rzeczywistym, dokładnym czasie przybycia tramwajów proponuję przyznać medal za specjalne zasługi dla ludzkości.
Ta ludzkość w Krakowie staje się pojęciem zdecydowanie mniej abstrakcyjnym, bliższym i bardziej namacalnym. Przynajmniej w kontekście międzynarodowości. Spaceruję po Rynku i słyszę wśród przechodniów rozmowy w języku polskim. Normalne, bo przecież jesteśmy w Polsce. Ale właśnie wcale nie aż tak częste. Polski nie jest tu językiem jedynym, może nawet nie dominującym. Zaraz wyłapuję wymianę zdań po angielsku, niemiecku czy w językach, których nie potrafię nawet przyporządkować do odpowiedniej nacji. I to też jest najzupełniej normalne. Bo przecież jesteśmy w Krakowie. Początkowo czułam się tą mnogością kultur lekko zdezorientowana. Ale teraz przyjemnie mi ze świadomością, że obcokrajowcy jednak też są Polski ciekawi. Szkoda tylko, że do unikatowych zabytków i urokliwych uliczek muszą przedzierać się przez opary gęstego smogu.
Zgadza się, teraz od achów i ochów robimy zwrot o sto osiemdziesiąt stopni do uzasadnionego narzekania. Pierwsze na tapetę idzie słynne w całej Polsce, krakowskie powietrze, które najzdrowsze byłoby wówczas, gdybyśmy na około dwadzieścia cztery godziny na dobę wstrzymywali oddech. Oczywiście, słyszałam wcześniej, że smog jest problemem, z którym Kraków boryka się od lat. Nie sądziłam jednak, że ma on tak natychmiastowy i wymierny wpływ na stan zdrowotny mieszkańców. Nie sądziłam, że można go nie tylko poczuć, ale wręcz zobaczyć. Ani że ludzi uzbrojonych w maseczki higieniczne nie widuje się na ulicach wyłącznie w Japonii. Jeśli chodzi o własne smogowe doświadczenia, to prócz kilku napadów bólu głowy – co do których właściwie nie mam pewności, czy spowodowane były bezpośrednio zanieczyszczeniami powietrza – nie mam się za bardzo czym pochwalić. Przynajmniej na razie. Znam jednak osobę, która do opowiedzenia miałaby znacznie więcej, gdyż zatrucie smogiem zafundowało jej parodniowy pobyt w szpitalu.
Mama regularnie dba o to, abym z danymi dotyczącymi liczby zgonów związanych z krakowskimi zanieczyszczeniami powietrza była zawsze na bieżąco. Jednak na mojej prywatnej liście, w kategorii “śmiertelne niebezpieczeństwo” chyba jeszcze wyżej niż smog plasują się krakowscy kierowcy. Od około dwóch miesięcy w moim portfelu znajduje się dumny kawałek plastiku uprawniający do siadania za kierownicą. Lecz z egzaminem zdawanym w spokojnym mieście, w którym nawet nie jeżdżą tramwaje, nie ośmieliłabym się ruszyć samochodem na podbój Krakowa. Bez umiejętności wymuszania pierwszeństwa, wciskania gazu do dechy i wjeżdżania innym pod koła zostałabym tu zatrąbiona na śmierć. Więc się nie wychylam, korzystam z komunikacji miejskiej lub siły napędowej własnych nóg. Do niedawna sądziłam, że przejście dla pieszych w połączeniu z zielonym światłem gwarantuje mi względnie bezpieczne przejście na drugą stronę ulicy. Jednak kilka miesięcy w Krakowie wystarczyło, by zweryfikować ten jakże naiwny tok rozumowania. Pieszy nie ma na pasach pierwszeństwa. Pierwszeństwo ma zawsze kierowca, bo w swoim aucie jest większy, szybszy i w przypadku zderzenia raczej nic mu się nie stanie. A ja wówczas szanse mam niewielkie.
Zrobiłam się tu, w Krakowie bardziej uważna. Rozglądam się we wszystkie strony; nie tylko na przejściach, ale tak w ogóle – z moją lupą obcego przytkniętą do oka. I jeśli akurat nie oślepią mnie światła rozpędzonego do setki opla ani obrazu nie przysłoni dusząca warstwa smogu, to najczęściej podoba mi się to, co widzę. Trzymam więc kciuki, by nie okazało się, że lupa miała różowe szkło. Bo przecież niedługo pewnie ją odłożę.
Zdjęcie pochodzi ze strony internetowej:Flickr