The Getaway – recenzja nowego albumu Red Hot Chili Peppers

„Są tu najlepsze ich piosenki od lat” – napisał w recenzji nowego albumu Red Hot Chilli Peppers prestiżowy muzyczny magazyn „Rolling Stone”. Płyta „The Getaway” miała swoją premierę 17 czerwca 2016 roku i zdążyła w kilka dni zebrać sporo pochlebnych opinii. Czy słusznie? Przekonacie się czytając tę recenzję.

Po odejściu John’a Frusciante z zespołu i wydaniu już bez niego w 2011 płyty “I’m With You”, Red Hoci nie spełnili pokładanych w nich nadziei. Album okazał się w opinii wielu fanów i krytyków rozczarowaniem, a Josh Klinghoffer, nowy gitarzysta, którego Frusciante sam namaścił na swojego następcę w zespole, zamiast wnieść powiew świeżości do muzyki grupy stał się biernym naśladowcą swego poprzednika.

Szansę na odbudowanie zaufania fanów i ich wiary w umiejętności Red Hotów miał zapewnić nowy album „The Getaway”. Szczególnie zważając na fakt, że za konsoletą Ricka Rubina odpowiadającego za brzmienie sześciu poprzednich płyt zespołu zastąpił odpowiedzialny m.in. za ostatnie płyty U2 i The Black Keys Danger Mouse.

Już pierwszy singiel dawał nadzieję, że płyta będzie bić na głowę poprzedniczkę. „Dark Necessities” okazał się bardzo interesującą pozycją, ze świetnym przestrzennym wstępem i charakterystycznym dla zespołu funkowym basem.

Zacznijmy jednak od pierwszej piosenki na płycie. Tytułowe „The Getaway” to połączenie rytmicznej funkowej gitary, ciekawej linii basu z dość popową linią wokalną. Piosenka choć w stylu RHCP to jednak niebezpiecznie przemierza „wody komercyjności
Kolejne „We Turn Red” i „Longest Wave” mimo, że miło się ich słucha niestety nie zapadają na dłużej w pamięci, co trochę smuci. Osobiście bardzo podoba mi się przestrzenna gitara w refrenie w „Longest Wave”.

W „Goodbye Angles” podoba mi się muzyka, warstwa tekstowa i linia wokalna Kiedis’a. Mimo wszystko jednak brakuje temu utworowi „tego czegoś”, by stać się hitem. Mam wrażenie, że jego potencjał został specjalnie zatrzymany na samym początku, dając świetną piosenkę, która dobrze sobie radzi na płycie, ale jako singiel już nie dałaby sobie rady w wielkim świecie. Przypomina ona trochę stare dokonanie RHCP, więc jest równie miłym akcentem, jak „Dark Necessities”.

„Sick Love” zostało stworzone we współpracy z Eltonem Johnem. Jest lekkim i pozytywnym utworem. Na pewno warto przesłuchując płytę na dłuższą chwilę się przy nim zatrzymać i wsłuchać się w kompozycję i tekst.

Podoba mi się również „Go Robot”. Świetny tekst i wokalna linia Kiedis’a połączona z wpadającą w ucho sekcją rytmiczną. Ta piosenka to duży plus tej płyty i spore zaskoczenie. Bo nie spodziewaliśmy się usłyszeć na ich nowej płycie Red Hotów w tak elektronicznym stylu.
Intryguje “Feasting on the Flowers”, jednak dopiero „Detroit” pokazuje, że Klinghoffer ma też rękę do mocniejszych riffów. Moim zdaniem to spory atut tego utworu, a utwór ten to jeden z mocniejszych punktów tej płyty.

„This Ticonderoga” to utwór niejednorodny. Z dobrym i mocnym riffem na zwrotce, nietrafionym refrenem i zaskakującym bridgem. Momentami kochasz ten utwór, a za chwilę potrafisz gwałtownie zmienić zdanie. I tak przez 3 minuty i 35 sekund. Może to nieprawdopodobne, ale naprawdę ciężko stwierdzić czy to mocny czy słaby punkt tej płyty.

„Encore” oraz „The Hunter” to dwie ballady i to jeszcze umieszczone jedna po drugiej na krążku. Ten pojedynek, o ile możemy tak to nazwać, wygrywa „The Hunter”, które z dominującą rolą fortepianu i przeciągającymi się pojedynczymi dźwiękami gitary jest jednym z najbardziej magicznych utworów albumu „The Getaway”.

Trzynastym, a zarazem ostatnim utworem na krążku jest „Dreams of a Samurai”. Sam tytuł jest już genialny, a warstwa muzyczna też potrafi zaskoczyć. Syntezatory, spokojne tempo i ciekawy tekst z dobrą linią wokalną. Refren jest idealnym dopełnieniem zwrotki, czego brakowało mi np. w „This Ticonderoga”. Pojawia się też w nim gitara akustyczna, co jest kolejnym plusem tego swoistego epilogu. „Dreams of a Samurai” jest najdłuższym, bo trwającym, aż sześć minut utworem albumu i idealnym wyborem było pozostawić go słuchaczom na sam koniec.

Płyta „The Getaway” brzmi świeżo, jest znacznie lepsza od swojej poprzedniczki i mimo, że nie ma jakichś wielkich zaskoczeń i fajerwerków, to jest to powrót w dobrym stylu. Trochę za mało eksperymentów, czasami trochę zbyt bezpiecznie muzycy poruszali się utartym przez siebie szlakiem. Trzeba im jednak przyznać, że stworzyli bardzo dobrą i spójną płytę. Taką, w którą warto się zagłębić, by docenić jej prawdziwą moc. I gdy już ją docenimy, pokiwać z uznaniem głową nad faktem, że pomimo tylu lat spędzonych na scenie, dalej potrafią tworzyć dobre piosenki…

Comments

  • No comments yet.
  • Add a comment