Najlepsza operetka Emmericha Kalmana – 100 wykonawców, śpiew, taniec, miłość, śmiech. Trzy akty. I bardzo dużo zabawy.
W lutym miałam niezwykłą przyjemność zobaczyć spektakl ,,Książniczka Czardasza”. Opowiada on o pewnej gwieździe variétés – Sylvie, zakochanej w księciu Edwinie von Lippert Weylersheim. Bohaterka ma niezwykły talent, zamierza wyjechać na podbój Ameryki – powstrzymuje ją tylko miłość do księcia. Dowiaduje się jednak, że jest on już zaręczony ze swą kuzynką Stasi. Mając złamane serce, Sylva wyjeżdża. Potem powraca w rodzinne strony, prosi przyjaciela – Boniego, by udawał jej męża i udaje się z nim na bal do pałacu księstwa Lippert Weylersheim. Niedoszli teściowie są zauroczeni jej charyzmą. Sztuka ukazuje perypetie zakochanych ludzi i przezabawne sytuacje im towarzyszące.
Prawdziwym klejnotem tego spektaklu była zdecydowanie Dorota Laskowiecka. Doskonała aktorka o absolutnie zachwycającym głosie. Jestem oczarowana. Jeśli chodzi o jej partnera… właściwie miałam wrażenie, że pomiędzy Edwinem a Stasi jest więcej chemii niż u głównej pary. Andrzej Wiśniewski głos miał bardzo dobry, niestety podczas śpiewania do swej ukochanej jego wzrok błądził gdzie indziej, co nieco psuło romantyczne wrażenie.
Pierwszy akt wypadł właściwie najsłabiej, a Edwin przekonał mnie dopiero w połowie drugiego. Wtedy zaczął zauważać Sylvę, może dopiero w tym czasie aktor się rozluźnił. Od tego momentu byłam już zachwycona główną parą.
Kolejnym diamentem sztuki był Marian Josicz, grający księcia Leopolda. Po prostu doskonały. Dodatkowo uwagi jego postaci były wprost rozbrajające. Bardzo doceniam jego grę aktorską, ponieważ w momencie nieporozumienia z Bonim dotyczącego oświadczyn i ustawy o homoseksualiźmie, widziałam, jak bardzo próbował się nie zaśmiać – oczywiście utrzymał swoją poważną minę. Wspaniale spisała się też Krystyna Szydłowska, grająca Anhildę, jego żonę. Jej gra, śpiew i taniec były niezwykłe.
Zachwycili mnie także Patrycjusz Sokołowski i Jarosław Cisowski, grający Feriego i Boniego. Zdecydowanie dodawali humoru w tym spektaklu. Małgorzacie Rapie, będącej Stasi, również nie miałam absolutnie nic do zarzucenia.
Kostiumy były cudowne. Kolorowe, często zabawne, wyróżniające się. I jako kobieta nie mogę nie wspomnieć o zachwycającej, fioletowej sukni Stasi z balu zaręczynowego w akcie II. Wspaniałe detale.
Właściwie, poza nieco niedopracowaną choreografią i początkowym brakiem chemii między Edwinem a Sylvą, nie mam spektaklowi nic do zarzucenia. To pierwsze wynikało raczej z indywidualnych możliwości aktorów, których zresztą wiek i kondycja były bardzo różne, drugie zaś… I akt właściwie wypadł blado na tle dwóch następnych. Sądzę więc, że chodziło raczej o przyzwyczajenie, ,,rozkręcenie się”. Sztywność pana Wiśniewskiego zrzucę więc na początkowy stres.
Wszystkie piosenki brzmiały doskonale, części baletowe w wykonaniu profesjonalnych tancerzy były dopracowane i stanowiły piękne uzupełnienie całości. Orkiestra zagrała wspaniale, dyrygent również zachwycił wszystkich. Humor samej sztuki wiele razy sprawił, że widownia uśmiała się do łez. Wszystkie wątki miłosne były bardzo urocze.
Aktorzy zdecydowanie zasłużyli sobie na te owacje na stojąco po spektaklu. Jeśli będziecie mieć okazję, tu moja rada: zobaczcie wyżej wymienionych aktorów, nie tylko w Księżniczce, ale też w innych sztukach. A mając możliwość pójścia na ten spektakl, skorzystajcie! Absolutnie warto.