Warto marzyć? Z okazji zbliżającej się oficjalnej premiery, przedstawiam moją ocenę. Może pomoże Wam zdecydować, czy chcecie iść do kina.
Film opowiada o Mii, pragnącej być aktorką oraz Seb’ie, którego marzeniem jest mieć własny klub jazzowy. Bohaterowie razem stawiają czoło wyzwaniom, które pojawiają się na ich drodze do osiągnięcia celu.
Zacznijmy od rzeczy technicznych. Choreografia jest piękna, w stylu retro, stroje są bardzo kolorowe. Tła w scenach były cudowne. Można było poczuć klimat słonecznego Los Angeles, miasta, gdzie zamykają ulice, by kręcić sceny filmowe. Zakochałam się w każdym pokazanym zachodzie słońca. Wszystko było tak stylizowane na lata 80., że właściwie łatwo było zapomnieć, iż historia jest współczesna. Bohaterowie są świetnie zagrani i bardzo realistyczni. Muzyka jest wspaniała, myślę, że każdemu przypadnie do gustu. Bardzo dobrze zaznaczony jest powód, dla którego ludzie kojarzą jazz z muzyczką w windzie. I dlaczego to nie jest właściwe.
Wątek romantyczny jest przeuroczy. Początkowo Mia i Seb nie przepadają za sobą, choć wciąż na siebie wpadają. Na zasadzie ,,kto się czubi, ten się lubi”, w końcu dzielą się opowieściami ze swojego życia, poznają się lepiej. W przeciągu roku rodzi się głębokie uczucie. Niestety, ich plany nie do końca się pokrywają. On się poświęca, by ona spełniła swoje marzenia. Zapomina, na czym mu zależało i Mii nie całkiem udaje się mu to przypomnieć.
Rzeczą, która mi w tym filmie nie pasowała, było ciągłe wywyższanie bohaterki. Wyglądało to tak, jakby jej marzenie było ważniejsze, lepsze, jakby miało większe szanse na spełnienie. Seb został gdzieś po drodze zapomniany. Szczerze mówiąc, nawet nie do końca wiedziałam, co dokładnie się z nim działo po powrocie Mii do jej rodzinnej miejscowości. W alternatywnym świecie, przedstawionym na końcu, również wyglądało, jakby tylko bohaterce udało się osiągnąć cel. Czemu? Czy Seb po prostu kochał ją na tyle, żeby odpuścić i zrezygnować z marzeń? Najwyraźniej tak.
Pod koniec filmu widzimy, jak ich życie by wyglądało, gdyby dokonali innych wyborów. Zdawali sobie sprawę, że gdyby mocniej walczyli o swój związek, ich rzeczywistość mogłaby być inna, ale równie idealna jak ta, do której doszli. Która była lepsza? To już decyzja widza.
Jeśli chodzi o przesłanie, to jest naprawdę wartościowy film. Bohaterka poszła na milion castingów, a praktycznie nigdy nie dano jej nawet dokończyć sceny. Bohater zaś imał się czegokolwiek, by tylko zarobić na swój klub. Ale oni nigdy się nie poddali.
Ta historia pokazuje (w bajkowym, retro klimacie), jak ludzie, których spotykamy na swojej drodze, mogą zmienić nasze życie na różne sposoby. Mogą wpłynąć na nasze wybory i decyzje. Jak spotkanie jednej osoby, tylko ten jeden raz, może nas zainspirować. Jak ta osoba może się stać ważną figurą w naszym życiu. Ten film mówi o marzeniach, o tym, jak podążać za snami. Mówi, że możemy porzucić część naszego życia na rzecz czegoś innego, być może dla nas lepszego.
Właściwie plakatowe hasło ,,Kochajmy marzycieli” idealnie opisuje tą produkcję. Pasuje zwłaszcza do finałowej piosenki Emmy Stone, która też ładnie podsumowuje ten film.
Nie dziwi mnie, że to dzieło wygrało Złote Globy. Szczerze dziękuję twórcom za stworzenie czegoś tak inspirującego i wyjątkowego. Warto to zobaczyć i przypomnieć sobie, dlaczego (i czy w ogóle) warto mieć marzenia.
Jeśli pójdziecie, dajcie znać, jak Wam się podobało.