Wojciech Smarzowski zaliczany jest do grona najbardziej ceniony polskich reżyserów ostatnich lat. Wyrobił własny styl, wszystkie jego filmy przesiąknięte są naturalizmem, panuje w nich ponura atmosfera, świat przedstawiony zawsze jest zepsuty i pełen cierpienia, a bohaterowie albo są brutalnie pokrzywdzeni przez los, albo sami należą do „marginesu społecznego”. Nic więc dziwnego, że reżyser zdecydował się nakręcić pierwszy film historyczny o rzezi wołyńskiej.
Trudno napisać coś konkretnego o fabule Wołynia, ponieważ ta jest zaledwie szczątkowa. Historię poznajemy z perspektywy Zosi (Michalina Łabacz), młodej, polskiej chłopki zakochanej w Ukraińcu (Vasili Vasylyk), która wbrew swojej woli zostaje przez ojca (Jacek Braciak) wydana za mąż za sołtysa (Arkadiusz Jakubik). Oni, jak i inni bohaterowie są bezpośrednimi świadkami ludobójstwa do jakiego doszło w Wołyniu w czasie drugiej wojny.
Hasło promocyjne brzmi „Film o miłości w nieludzkich czasach”, ale uważam że w praktyce jest odwrotnie. To jest historia nienawiści, o tym jak pewne różnice między ludźmi, uprzedzenia, strach przed obcymi mogą doprowadzić do okropnych wydarzeń. Film zaczyna się optymistycznie, sceną wesela pewnej kochającej się pary dwóch różnych narodowości, oraz romansem Zosi. To jest praktycznie jedyny szczęśliwy moment, przez resztę filmu obserwujemy jak życie mieszkańców stopniowo pogrąża się na skutek wojny, oraz jak finalnie dochodzi do strasznej masakry.
Reżyser starał się wierne przedstawić ówczesne realia. Już na początku, w scenie wesela możemy podziwiać dbałość o detale. Film dokładnie pokazuje kolejne rytuały i specyficzne obyczaje. Później oglądamy jak drastycznie zmieniają się relacje między Polakami i Ukraińcami, oraz w jakich okolicznościach dochodzi do masowych mordów. Smarzowski nie boi się pokazać okrucieństwa do jakiego doszło w Wołyniu. Ilość przemocy, tortur, skrajnie brutalnych egzekucji przewyższa niejeden horror gore. Dzięki takiemu podejściu do realizmu film wydaje się bardzo wiarygodny i klimatyczny. Niestety zabrakło już miejsca dla samych bohaterów. Postacie pełnią jedynie proste funkcje, niewiele dowiadujemy się o nich samych. To sprawia, że nie jesteśmy szczególnie zaangażowani w perypetie większości bohaterów i nie zapadają oni w naszej pamięci. Kiedy któryś z nich pada ofiarą masakry, bardziej szokuje nas sam akt okrucieństwa, niż poczucie wielkiej straty. Jeszcze gorzej jest z montażem. Smarzowski charakteryzuje się specyficznym podejściem do sklejania scen. Tutaj jednak poszedł o krok za daleko. W filmie jest cała masa cięć – nie tylko w scenach, w których bohaterowie wchodzą między sobą w interakcje (jak to było w poprzednich filmach reżysera), ale również między drastycznie zmieniającymi się lokacjami i przeskokami czasowymi. Już na początku widzimy jak ze sceny wesela, gwałtownie przeskakuje do sceny batalistycznej – bez wyraźnego kontekstu, czy zapowiedzi. Nie jest jasne, ile czasu minęło między scenami, gdzie aktualnie się znajdujemy, oraz co obecnie widzimy na ekranie. To sprawia, że Wołyń jest momentami chaotyczny, jakby spora część filmu została usunięta.
Poza montażem realizacja stoi na wysokim poziomie. Nie ma momentu, w którym można odczuć ograniczenia budżetowe, jak to często w polskich filmach bywa. Zachowany jest odpowiedni rozmach, kostiumy i scenografia wyglądają bardzo wiarygodnie, efekty specjalne przekonywujące, a zdjęcia przyjemne dla oka. Aktorstwo jak zwykle u Smarzowskiego jest świetne, szczególne słowa uznania należą się debiutującej Michalinie Łabacz w roli głównej.
Wołyń jest filmem obok którego nie da się przejść obojętnie, już sam temat intryguje. Od dawna, żadna inna polska produkcja nie wzbudziła wśród widowni tylu skrajnych emocji. Niezależnie od Waszego stosunku do filmów Smarzowskiego, podejścia do montażu, czy opowiadania historii, warto obejrzeć i przekonać się samemu.