„40 milionów ludzi w Polsce, a nie potrafią sklecić reprezentacji/klubu na Ligę Mistrzów! Wstyd i hańba!” Czy zarzut ten ma sens, patrząc na liczbę ludności innych krajów?
Chiny – prawie półtora miliarda duszyczek, Indie – ponad miliard, Indonezja – prawie 250 tysięcy. To tylko czołówka, a już patrząc na te trzy kraje, jesteśmy pewni, że z futbolem ich nie kojarzymy. Chińczycy zdobyli na igrzyskach w Rio drugą największą liczbę medali, tamtejszy sport słynie z katorżniczej pracy już od sportowego dzieciństwa (z przewagą słów „sportowego” i „katorżniczej”), ale akurat jeśli chodzi o futbol, to znani są raczej z przepłacanej ligi. Oczywiście z czasem największa gospodarka świata może wchłonąć również Premier League oraz Primera Division (i syn Messiego grać będzie w Pekinie), ale na razie transfery Hulka bądź Jacksona Martineza są tymi z gatunku sprowadzania na emeryturę przepłacanych gwiazdek. Indie również próbowały ściągnąć kilka emerytowanych gwiazd futbolu, nawet im się to udało, tyle że wartości sportowej na pewno to nie podniosło. Marketingowa wartość Roberta Piresa bądź Alessandro Del Piero nie spowodowała, że dzieci w Indiach nagle zaczęły się przerzucać z krykieta na kopaną. Na ich nieszczęście w Rio swojej ulubionej dyscypliny nadal nie mogli uświadczyć, więc musieli zadowolić się srebrem w badmintonie i brązem w zapasach. A my marudzimy (mimo wszystko słusznie), że z Brazylii nasi olimpijczycy przywieźli tylko jedenaście medali.
Ciekawym przypadkiem jest Kanada. Drugi kraj pod względem powierzchni, jednak pod względem ludności zajmuje dopiero… 36. miejsce (trzy miejsca za Polską). Tam również trudno oczekiwać sukcesów futbolowych, choćby w postaci przebrnięcia eliminacji na mundial nawet w połowie. Bezzębni hokeiści jednak się bronią i nasi zawodnicy z łyżwami i kijami mogą tym spod liścia klonowego co najwyżej buty czyścić.
Patrząc idealistycznie, że sportowcom nie przytrafiają się kontuzje, że wszyscy mają charakter do bycia zawodowym piłkarzem, a także iż nasi wspaniali trenerzy nie załamali wielu dzieciaków póki nosili korkotrampki… moglibyśmy mieć do wyboru około 500 tysięcy potencjalnych reprezentantów. Czyli z naszych prawie 40 milionów rodaków należałoby wykluczyć m.in. kobiety, dzieci do wieku nastoletniego, starców bądź niepełnosprawnych. No i oczywiście tych niezainteresowanych sportem tudzież kanapowców. Jeśli jeszcze mielibyśmy selekcjonera lubującego się w farbowanych lisach, wtedy liczba dostępnych potencjalnych kadrowiczów znacznie by się zwiększyła. Jak to głosiła reklama pewnego dyskontu – wszyscy jesteśmy drużyną narodową. Niestety, potencjalny Adamiak może zostać co najwyżej komentującym przed telewizorem, dobrze jeśli nie frustratem. A nawet jeśli, to można go zrozumieć. O ile teksty pokroju „żeby ten Milik tak strzelał w kadrze, jak w Napoli” są idiotyczne, o tyle konstruktywna krytyka nikomu nie szkodzi. Zarówno krytykującemu, jak i obiektowi, na który jest ona skierowywana.
Zarzut o tych czterdziestu milionach można skierować jeszcze do około dwudziestu państw. O ile liczniejsze narody od naszych – Brazylia, Nigeria, Rosja, Japonia lub Meksyk – potrafią grać w piłkę, o tyle Pakistan, Bangladesz bądź Wietnam już nie. Jakość nie ilość – tę maksymę chyba doskonale przyswoiła sobie reprezentacja Urugwaju. Dwukrotny mistrz świata, jedna z najmocniejszych reprezentacji posiadająca w swoich szeregach Luisa Suareza bądź Edinsona Cavaniego. Pod względem liczby ludności… 134. miejsce, 3 miliony 300 tysięcy serc bijących dla kadry narodowej, która jest tam szanowana. Można?