Byle do piątku #80 Na pocieszenie dla kibiców Legii

Wojskowi kiedyś potrafili pięknie grać na frontach całej Europy. Obecnie za sprawą byłego już trenera Besnika Hasiego stali się armią co najwyżej rezerwową. A już we wtorek wraca Liga Mistrzów.

Słusznie przytaczanym paradoksem jest, że polski klub wywalczył awans do elity po ponad 20 latach, a mimo to marudzimy. Ale jak tu nie marudzić, jeśli do niedawna drużyna mistrza Polski dowodzona była przez albańskiego pierdołę, pozostały po nim belgijsko-francuski zaciąg lepiej prezentuje się przy bankomacie niż na boisku, a żeby dostrzec miejsce Legii w ligowej tabeli, niejednokrotnie trzeba było przewijać na dół obraz w smartfonie.

Czy to przystoi drużynie ze wspaniałą historią w europejskich pucharach, tyloma tytułami mistrzowskimi i przede wszystkim jedynemu klubowi, który spośród wszystkich 32 w Lidze Mistrzów ma na koszulce malutką biało-czerwoną flagę? Pytanie zgoła retoryczne, tym bardziej jeśli Legioniści rozegrali wiele pamiętnych meczów w europejskich pucharach.

W 1995 roku drużyna się nieźle zbroiła. Cezary Kucharski, Andrzej Kubica, Tomasz Wieszczycki – to były dużo poważniejsze nazwiska niż Langil czy jakieś tam Mouliny. Piłkarze przede wszystkim WALCZYLI. Na drodze do piłkarskiego raju stał już tylko szwedzki IFK Goeteborg. Rywal nie został przyjęty ze zbyt dużym optymizmem, za to wynik 1:0 w pierwszym meczu już przywołał widok wielkich pieniędzy, po które trzeba tylko wyciągnąć rękę. Rewanż w Goeteborgu był ciężki od początku, a Leszek Pisz o dziwo zaczął go na ławce rezerwowych. Trener Paweł Janas zdał sobie w porę sprawę z błędu, wprowadził swojego asa na boisko, a ten mierzący 167 centymetrów wzrostu pomocnik wyrównał stan meczu… głową, a dokładnie szczupakiem. Jacek Bednarz później podwyższył na 2:1 i piłkarski raj stał otworem. I mimo że potem dla Legii źródełko europejskich pucharów zniknęło jak w najokropniejszej fatamorganie, to awans ze Szwedami wywalczono w dużo lepszym stylu niż z architektami (poziom wyżej niż kelnerzy) z Dundalk.

***

O wspaniałych bojach Legii w europejskich pucharach można tak naprawdę napisać miniksiążkę. Tyle że w swojej skromnej rubryce muszę się ograniczyć do Sampdorii Genua i Spartaka Moskwa. Urażonych kibiców, pamiętających wspaniałą wygraną 9:0 z Islandczykami (najwyższe pucharowe zwycięstwo Legii w historii), pierwszy i zwycięski mecz w rozgrywkach UEFA Champions League 1995/96 z Rosenborgiem Trondheim bądź zwycięstwo z Interem Mediolan, serdecznie przepraszam za mój ewentualnie rażący subiektywny wybór.

Sampdoria. Włosi zlekceważyli warszawian i ruszyli w miasto. Ich postawa fatalnie się dla nich skończyła, gdyż przegrali 0:1 po golu Dariusza Czykiera. Butni Włosi jednak zachowali spokój, tym bardziej że Legia przeżywała wtedy kłopoty prawie że porównywalne z obecnymi. I tutaj można żywić nadzieję na najbliższy mecz ze Sportingiem, tyle że na meczu w Lizbonie musiałby się objawić dziewiętnastoletni dzieciak bez kompleksów. A wątpliwe, żeby akademijni nastolatkowie mieli taki pazur jak Wojciech Kowalczyk wtedy. Sam nie byłem w 1991 roku nawet błyskiem w oku rodziców, ale relacje mówią wiele. Jakby było mało tego, że bezczelny gówniarz pognębił tuzów w postaci Manciniego, Viallego i spółki, to na dodatek Legia wygrała, grając bez bramkarza. W miejsce ukaranego czerwoną kartką Macieja Szczęsnego musiał stanąć obrońca Marek Jóźwiak. Na szczęście trwało to tylko cztery minuty, nie dał zrobić krzywdy zarówno sobie, jak i drużynie, dzięki czemu polski klub wyeliminował cenionych na Starym Kontynencie Genueńczyków.

***

Ligę Europy i rewanż ze Spartakiem Moskwa już pamiętam. I do tej pory dziękuję sobie za to, że nie wyłączyłem telewizora po kilkunastu minutach, jak Legioniści przegrywali już 0:2. Po remisie w Warszawie na Łużnikach taki rezultat podpowiadał, że było już pozamiatane. Rosjanie już byli w ogródku i witali się z gąską… gdy tu nagle Michał Kucharczyk strzelił kontaktową bramkę. No nic, trudno, gramy dalej towarzysze. Za to bramka Macieja Rybusa z około 30 metrów miała już moc, by wprawić ich w osłupienie. Spartak czekał na dogrywkę, ale jak mawia przysłowie: myślał indyk o niedzieli… Janusz Gol postanowił wcielić się w rolę topora i w doliczonym czasie gry sprawił, że moskiewskie Łużniki zamarły. Legia wygrała 3:2 i awansowała do fazy grupowej Ligi Europy. O trzeciej nad ranem samolot z drużyną wylądował na Okęciu, a kibice powitali swoich bohaterów gromkimi śpiewami. „No i wsjo” – jak podsumował zwycięską bramkę komentator rosyjskiej telewizji.

Comments

  • No comments yet.
  • Add a comment