Do grona najlepszych co jakiś czas trafiają kluby, które nie są finansowo na poziomie Realu Madryt czy Barcelony, nie kupują co roku piłkarzy za kilkadziesiąt milionów euro, a przed sezonem nigdy nie typuje się ich jako faworytów.
Taki zespół odpala, zmiata rywali aż miło, na futbolowe wyżyny dochodzą piłkarze, spośród których niejedni odbijali się od ściany wielkiego futbolu, a sam trener ukazuje, jak wspaniały team można stworzyć mimo braku indywidualności pokroju Messiego czy Ronaldo.
Jednak to co dobre kiedyś się niestety kończy. I tak oto prawie zawsze powtarza się dany schemat – piłkarze, którzy stanowili o sile ekipy, zmieniają barwy klubowe na te z najwyższej półki, nierzadko dzięki temu, że wpierw przeszedł tam trener, który doprowadził wcześniejszy średnio-dobry zespół na sam szczyt. Później życie to już „nie je bajka”, bo najlepsi w ostatnim sezonie potrafią w następnym nawet nie załapać się do Ligi Mistrzów, nie mówiąc o walce o mistrzostwo czy tym bardziej utrzymanie się w elicie Starego Kontynentu. Czy wy też pomyśleliście teraz o Leicester City? Ja też, ale po co szukać tak daleko, jeśli sprawa jest jeszcze w toku? Spójrzmy na Atletico, które już czwarty rok nie wypada poza czołówkę nie tylko rodzimej Primera Division, ale również europejskich pucharów.
Schemat o powolnym powrocie do szeregu kończy się tak, jak wspomniałem, prawie zawsze. Dlaczego prawie? Bo mam nadzieję, że Atletico Madryt pod wodzą Diego Simeone utrzyma się dalej na powierzchni. Są to bardzo głębokie wody, bo już po raz drugi możliwe, iż stanie przed szansą, by zostać zwycięzcą Ligi Mistrzów i że znów zmierzy się w finale UEFA Champions League z Realem Madryt.
Z tego typu zespołów od razu nasuwa mi się przykład FC Porto pod wodzą Jose Mourinho, które pokazywało Manchesterowi United lub Deportivo La Coruna (wtedy jeszcze uznana firma), gdzie raki zimują, a samo w decydującym meczu z Monaco wygrało 3:0. O sile zespołu stanowili wtedy Deco, Paulo Ferreira, Ricardo Carvalho, Maniche… i przede wszystkim „The Special One” czyli portugalski trener.
Widzicie te nazwiska? Deco i Carvalho po transferach do bardziej medialnych klubów rozwinęli się jeszcze bardziej, jednak Ferreira i Maniche już niekoniecznie. A o reszcie nawet nie ma co specjalnie wspominać albo porozmieniali się już na drobne lub mieli po prostu jeden świetny sezon i na tym poprzestali. Obecnie Porto jest po prostu jednym z dobrych europejskich zespołów, ale bez fajerwerków sprzed lat kilkunastu.
Patrząc na obecną kadrę Atletico Madryt, można rzec, że podobny los może czekać przede wszystkim Antoine Griezmanna, Diego Godina (choć on wydaje się już być mocno zakorzeniony na Estadio Vicente Calderon), a także Koke lub Saula Nigueza. Nie da się jednak ukryć, że najmocniejszym ogniwem jest po prostu trener Diego Simeone, który szalejąc przy linii bocznej, zaraża walecznością swoich zawodników. Nic nie trwa wiecznie, ale naprawdę nie wiem, czy ktokolwiek z fanów Atletico wyobraża sobie dalszą potęgę ich ulubieńców bez Argentyńczyka stylizowanego na gangstera z równie piekielnym asystentem Germanem Burgosem u boku. Czemu piekielnym? Jak wspomniany Jose Mourinho kiedyś podczas derbów Madrytu zaczął podskakiwać koło ławki Atletico, wtedy Mono (co w języku hiszpańskim znaczy „Małpa”), jak nazywany jest Burgos, wstał i wrzasnął, że nie jest tak łagodny jak Tito Vilanova (któremu Mourinho wsadził kiedyś palec do oka) i „zaraz urwie mu łeb”.
Na razie „biedniejszy” klub z Madrytu pokonuje wszystkich i nadal liczy się w grze o mistrzostwo Hiszpanii. Jest to mimo wszystko fenomen, bo zawodnicy wcześniej nieznani, mało kojarzeni lub nawet tacy, których wysyłano już na emeryturę (Fernando Torres), potrafią wspaniale wspierać tych, co stanowią o sile rażenia. A taka bramka, jaką strzelił Saul w pierwszym spotkaniu półfinałowym z Bayernem, jest po prostu ukazaniem, że prawdziwego piękna nie liczy się w dolarach lub euro. Jeśli piłka nożna musi mieć już jakąś walutę, to uznajmy za takową po prostu ilość pasji. Wtedy Atletico wyprzedza większość o lata świetlne.