Handball Monday: to miał być piękny benefis, to było piękne nieszczęście

Cholernie ciężko jest jednoznacznie ocenić olimpijski występ Polaków. Gdyby przed turniejem zaoferowano nam czwarte miejsce, większość pewnie wzięłaby ten wynik w ciemno. Teraz czujemy jednak pokaźny niedosyt, bo olimpijski laur był przecież na wyciągnięcie ręki. Biało-czerwoni na brazylijskiej imprezie zagrali osiem spotkań, wygrali ledwie trzy. Tylko co z tego, skoro do finału zabrakło jednej bramki? To miał być piękny benefis wybitnego pokolenia, to była piękna porażka wielkich gladiatorów.

Szansa

“To będzie najważniejszy mecz tego pokolenia” – można było przeczytać w prasie przed półfinałem igrzysk olimpijskich. Po wielkim triumfie nad Chorwacją apetyty zostały rozbudzone. W starciu z Danią Polacy faworytem co prawda nie byli, ale ich zwycięstwo nikogo by nie zszokowało. Wielki triumf i finał igrzysk miały być pięknym zakończeniem i złotą klamrą reprezentacyjnej kariery dla wielu Biało-Czerwonych – tylko olimpijskiego skalpu brakowało im jeszcze do spełnienia absolutnego.

Polacy walczyli jak lwy. Dali z siebie wszystko, a może nawet i jeszcze więcej. Drugiego takiego rzutu, jak ten doprowadzający do dogrywki w ostatniej sekundzie, Michał Daszek w swojej karierze już nie powtórzy. Piotr Wyszomirski na kolejny występ z 48-proc. skutecznością znów może czekać kilka dobrych lat. Do remisu po 70 minutach gry (a w efekcie karnych) zabrakło jednej bramki. Trudno wskazać, gdzie Polacy mogliby się poprawić. Zagrali świetny mecz, tyle, że rywale byli po prostu jeszcze lepsi. Po końcowym gwizdku Biało-Czerwoni okryli się ręcznikami. Płakali. Wiedzieli, że to była ta szansa. W Pekinie do medalu zabrakło zimnych głów, choć skład niemal gwarantował sukces. Na igrzyskach w Londynie zabrakło nas przez własną głupotę. W Rio zaś graliśmy źle, by nagle stanąć przed szansą na epokowy sukces. Można było być pewnym, że gladiatorzy po meczu uronią łzy, stawka była zbyt duża, a ładunek emocjonalny przeogromny. Niestety, te były ze smutku.

Klęska

Mimo porażki z Duńczykami, szansa na medal nie prysła. W meczu o 3. miejsce zmierzyć mieliśmy się z Niemcami. Tymi samymi, którzy dość gładko pokonali nas w fazie grupowej 32:29.

To był nasz finał. Wyszomirski po meczu łkał przed kamerą, mówiąc, że tak naprawdę nie dostaliśmy dwóch szans na medal, że mieliśmy tylko tę jedną, w półfinale. Mówił, że po porażce z Duńczykami się nie podnieśliśmy. Na pewno nie fizycznie. Nie dość, że Polacy do Rio przywieźli najstarszą kadrę ze wszystkich drużyn, to dodatkowo na regeneracje przed decydującym starciem mieli o pięć godzin mniej od rywali. Rywali z kolei najmłodszych spośród całej stawki. Nie dziw więc, że sił wystarczyło tylko na kwadrans. Po bardzo dobrym otwarciu było 8:5 dla Biało-Czerwonych. Polacy grali odważnie, Talant Dujszebajew próbował ciekawych rozwiązań taktycznych. Po 15. minutach czas wziął Dagur Sigurdsson i odtąd na parkiecie była już tylko jedna drużyna. Jego drużyna. Ze stanu 5:8 Niemcy błyskawicznie wyszli na prowadzenie 9:8, w obronie postawili zaś mur, którego Biało-Czerwoni nie sforsowali przez kolejnych siedem i pół minuty. Po przerwie Polakom zdarzył się drugi podobnie długi przestój. Już nie było co zbierać. Medal uciekł, na pogoń nie było po prostu sił.

Wygrani

Igrzyska miały dwóch bohaterów. Pierwszy, chorąży całej polskiej olimpijskiej delegacji, został królem strzelców. Kiedy drużyna, zwłaszcza na początku imprezy, grała źle, tylko Karol Bielecki podchodził do dziennikarzy. Na pytania dlaczego w przeciwieństwie do kolegów jest w stanie grać na najwyższym poziomie odpowiadał: “Bo mi się chce”. I udowadniał to w każdym spotkaniu. 55 bramek w 8 meczach robi wrażenie, najskuteczniejsi gracze poprzednich igrzysk nie dobijali nawet do 50. Jednak i jemu w końcu zabrakło sił. W starciu z Niemcami o brąz zgasł. Zgasła więc i cała reprezentacja.

Drugim z wielkich był Piotr Wyszomirski. Z formą wystrzelił przeciwko Chorwacji, a przecież po nieudanej fazie grupowej w wykonaniu naszych bramkarzy nic tego nie zapowiadało. Gdy wydawało się, że to niemożliwe, w półfinale zagrał jeszcze lepiej. Niemcom też nie popuścił. Wyszomirski pokazał, że o zmiennika dla Sławomira Szmala martwić się nie musimy. Wreszcie raz na zawsze udowodnił, że stać go na bycie wielkim, nie tylko dublerem. To właśnie “Kola” i “Wyszu” ciągnęli tą reprezentację za uszy, bez nich ten turniej okazałby się kompletną kompromitacją. Dzięki nim przeżyliśmy ogromne emocje. Mimo braku medalu, oni mogą czuć się wygranymi.

Rewolucja

O awans do Tokio 2020 walczyć będzie już inna reprezentacja. Na pewno bez Sławomira Szmala, Bartosza Jureckiego czy Adama Wiśniewskiego. Pewnie i bez Karola Bieleckiego, nie wiadomo co z Michałem Jureckim czy Krzysztofem Lijewskim. Tych, którzy zostaną, policzyć można na palcach jednej ręki. A godnych następców nie widać.

– Po nas nie będzie nic – przepowiedział kiedyś Karol Bielecki. Oby nie była to klątwa na miarę Bońka. O ile 20-letnia banicja od imprez mistrzowskich nam raczej nie grozi, o tyle medale mogą nie być już w naszym zasięgu. Przez piękną dekadę z wybitnym pokoleniem doświadczyliśmy wielkich i skrajnych emocji – chwili rozpaczy i szaleńczej radości. Począwszy od srebra na mundialu w Niemczech 2007, na przyszłorocznym mundialu we Francji kończąc. Tam bowiem dotrwa jeszcze część “starej gwardii”, ale będzie to już jej łabędzi śpiew. Trudno oprzeć się wrażeniu, że sukces został jednak zmarnowany. Nie udało się wystarczająco spopularyzować polskiej piłki ręcznej, by dziś w juniorskich kategoriach grali kolejni Bieleccy czy Jureccy. A czas ucieka. Nieubłaganie. Wkrótce nastąpi rewolucja, z wielkich Orłów pozostanie tylko wspomnienie.

Wariat

– Rewolucje nie lubią wariatów, bo same są śmiertelnie poważne – pisała Olga Tokarczuk w “Grze na wielu bębenkach”. Polska reprezentacja stoi właśnie na skraju przełomu, a nadchodzącą intifadę musi ktoś poprowadzić. I, na przekór, idealnym wyborem będzie właśnie “wariat”, wulkan emocji, czasem mały furiat – Talant Dujszebajew. On jest właściwym człowiekiem do tej roli, tylko potrzebuje czasu. Po przejęciu Vive przez Dujszebajewa z początku również nie było cudownie. Kirgiz jest bowiem perfekcjonistą, na przekazanie swojej ideologii potrzebuje godzin treningów. Ma jednak wizję, ma pomysł. W trakcie igrzysk nie bał się eksperymentować, choć większość jego planów spalała na panewce. We wrześniu nowy zarząd ZPRP będzie musiał podjąć decyzję o przyszłości trenera kadry – jest tylko jedna słuszna: dać czas Dujszebajewowi. Polską piłkę ręczną trzeba będzie budować bowiem od nowa.

+++

PS. Strąceni

Po złoto sięgnąć mieli ci, którzy do Rio przyjechali po trzeci olimpijski triumf z rzędu (co nie udało się nikomu w historii). Ci, którzy ostatni wielki finał przegrali w 1993 roku. Od tego czasu zdobyli 11(!) tytułów. Francuzi – współcześni hegemonii piłki ręcznej. Teraz też wszystko układało się po ich myśli, w niedzielny wieczór mieli osiągnąć kolejny spektakularny sukces. Tym razem jednak musieli poznać gorycz porażki, dla wielu z nich smak zupełnie nieznany. Finał był pasjonujący. Danię ozłocił Mikkel Hansen, który w meczu o złoto rzucił aż 8 bramek i poprowadził swoją reprezentację do triumfu dwoma trafieniami (28:26). Duńczycy przeważali niemal przez całe spotkanie: w obronie stanowili monolit nie do sforsowania, w ataku grali zaś skutecznie i cierpliwie. Nie zostawili wątpliwości kto był drużyną lepszą. Skandynawowie zdobyli tym samym pierwszy olimpijski medal w historii. I to od razu złoty. Trójkolorowi zaś zeszli na ziemię. Na Olimpie zasiadają bowiem już inni bogowie. I będą tam urzędować przez kolejne cztery lata.

 

Comments

  • No comments yet.
  • Add a comment