Hłasko a Instagram

Narzekanie na upływ czasu, a co za tym idzie na aktualny brak wartości, idei czy światopoglądu dawnych lat jest już przeżytkiem. Niby to wiadome, niby należy cieszyć się chwilą i ją chwytać, jednak czasem ciężko się powstrzymać od zatrzymania. Ujmując to innymi słowy – warto dokonać analizy tego, co nas otacza. Impulsem do tego typu refleksji może być praktycznie wszystko co nas otacza, co zrządzeniem losu stanie na naszej drodze.

Właśnie taki nastrój bluesowy złapał mnie już pewien czas temu, a, jak wiadomo, myśli mają tę przypadłość, że zwykle w natrętny sposób pozostają w głowie o wiele dłużej, niż byśmy sobie tego życzyli. Świat zaś nieubłagalnie pędzi do przodu, zabierając nas mimowolnie w podróż za sobą. Dylemat pojawia się w momencie gdy człowiek sam przyspiesza, „kradnie” inicjatywę i przywłaszcza sobie narzucanie biegów w tej nieprzewidywalnej machinie.

Dla mnie, ostatnimi czasy, kluczowym momentem stali się Piękni, dwudziestoletni Marka Hłaski – to właśnie on, w brutalnie prawdziwy, a zarazem uroczy sposób, wskazuje na nieszczęśliwą, wręcz toksyczną miłość Polaków do Amerykanów, Stanów Zjednoczonych, szeroko pojętego Zachodu generalnie. To u niego tak łatwo zauważyć pogoń naszego kraju za tym, co obce (czyt. amerykańskie, lepsze), jednak sam autor podkreśla, że przecież te starania są na marne, dodając, że pomimo tego potrzebujemy tego i to się raczej nie zmieni w przyszłości. Oczywiście, wtedy była to forma ucieczki przed szarą, przygnębiającą rzeczywistością – w końcu zamerykanizowany świat, którego częścią nasz kraj nie był, miał do zaoferowania całą gamę rozrywek, o których samo marzenie było zajmującym zajęciem. USA stały się więc idyllą, w której świat staje się prostszy. Pomijając te okoliczności historyczne, aż uderza w rozważaniach Hłaski aktualność. A przecież zapisał je już w połowie lat 60.!

W końcu taka charakterystyka oczekiwania na przypływ nowego przetrwała jako swego rodzaju tradycja przez dekady. Aż same przypływają do głowy przykłady sięgania po Zachód w polskiej kulturze, których jest bez liku – chociażby buntowniczy Kuba Gierszał w Yumie sprzed paru lat – film udowadnia, że, choć to okres zdecydowanie późniejszy, wizerunek USA, czy to pod postacią wyidealizowanego kowboja, odzianego w tak bardzo upragniony dżins, czy powszechnego dobrobytu, przez lata utrzymywał się na topie, pozostawał szczytem marzeń przeciętnego Kowalskiego. Co więcej, jest to nie tylko temat aktualny, ale wciąż przypominany – jako naród wciąż kurczowo trzymamy się tej cechy.

Czy dziś wygląda to aż tak inaczej? Można oczywiście zaprzeczyć – przecież w dobie Internetu, łatwego dostępu do międzynarodowego rynku czy szybkiego przypływu informacji, poszerzają się nasze możliwości. Polacy podbijają świat własnymi pomysłami. Goofy the dog, niegdyś będący uosobieniem rozrywki, teraz zanika w nadmiarze inspiracji z Facebooka, Instagrama i innych mediów społecznościowych, bez których (czasem niestety) życia nie wyobrażamy sobie – tak cały świat, jak i Polska. Granice się zacierają, a możliwości otwierają. Z drugiej strony czyż wciąż głęboko w nas nie pozostaje w nas pewien kompleks zaścianka? Myślę, że prognozy Hłaski wciąż pozostają na świetle dziennym. Choć otacza nas cudowne dobro Internetu, wciąż pragniemy więcej, tego co lepsze, a przecież to jest sednem jego rozważań.

Choć dzisiaj wymiar jego tezy się zmienił, sytuacja, choć nieco inna, mimo wszystko nie zmieniła się diametralnie. Dziś nie szukamy już kowboja z zawadiacką chustką wokół szyi – dziś świat oferuje nam o wiele więcej. Często więcej, niż jesteśmy w wstanie przyjąć. Nie jest to już kwestia rozwijania marzeń, lecz zachcianek dnia codziennego, nudy. Goofy the dog już nas nie robi na nas takiego wrażenia jak dawniej. Chcielibyśmy, ale się boimy – to zdanie już nie obowiązuje. Tylko od nas będzie zależało jak skorzystamy z możliwości współczesnego świata.

Comments

  • No comments yet.
  • Add a comment