Pokochałem zmiany

Zawsze lubiłem mieć uporządkowane życie, lubiłem gdy każda zmiana była efektem mojej wyłącznie inicjatywy, bądź – rzadziej – szczęśliwego zrządzenia losu. Lubiłem myśleć, że na wszystko mam czas, że wszystko jest na swoim miejscu; nie był to nigdy jakiś chorobliwy perfekcjonizm, nie starałem się na siłę udowadniać sobie i innym, że wiodę spokojny, stabilny żywot. Mieszkanie nie musi być idealne, wystarczy, żeby było moje; portfel może być wysłużony, póki jeszcze starość jego ma jakiś unikalny charakter; zimę przeżyje, pod warunkiem, że obiecano mi lato.

A potem nagle zrozumiałem, że nic nie jest stałe, że nigdy nic nie będzie na pewno i na zawsze; że paradoksalnie jedyne, czego możemy być pewni, to właśnie zmian. Zmiany, zmiany, zmiany – przyjaciele odejdą, kolor ścian się znudzi, miłość przepadnie gdzieś nad ranem, w kłębach przemyśleń i trudnych decyzji. Odkryłem, że najstraszniejsze wcale nie jest to, że nas ktoś krzywdzi, tylko to, że czasem to my sami musimy krzywdzić. Wszystko nas zmienia, wciąż podlegamy nieustannym przeobrażeniom. Jedna książka może zmienić wszystkie poglądy, jeden film odmienić uczucia; wszystko to, co czytamy, co słyszymy i co widzimy na ulicy, co nas spotkało i spotka, każdy gest, każda myśl – kreują nas jak artysta dzieło sztuki, rzeźbią rowki w naszym charakterze, opiniach, emocjach i pamięci.

I ni stąd, ni zowąd, nienawiść do zmian i niestabilności zmienia się w jakąś pokręconą miłość; Syndrom Sztokholmski pełną parą: z braku innych możliwości, pewnego zimowego poranka odkryłem, że kocham zmiany. Te cholerne zmiany, które niweczą nasze plany, bo przecież jak planować cokolwiek, kiedy się nie wie, co będzie za cztery miesiące? Cztery miesiące to szmat czasu; wystarczy poznać niewłaściwą osobę, a ona zrobi z nas kogoś zupełnie innego; że o wierszach nie wspomnę.

Przyzwyczaiłem się wreszcie, przywykłem. Jakiś czas jeszcze łudziłem się, że może istnieje jakiś sposób na uporządkowane, spokojne życie, że może nie wszystko jeszcze stracone; walczyłem wciąż, rutyną zabijając przykre i niespodziewane wypadki. Ale to jak z bólem zęba, który przychodzi każdego dnia; w końcu staje się powszedni i uczymy się z nim żyć, jak bohaterowie książek Marka Hłaski; później pewnego dnia cierpienie mija na chwilę i wpadamy w euforię: tak! Nareszcie! Nareszcie koniec! A rozczarowanie, który przychodzi później, jest gorsze od samego bólu; trzeba więc witać ból zawsze z otwartymi ramionami.

Śpię, pamiętając o zmęczeniu. Śmieję się, pamiętając o smutku. Kocham, pamiętając o rozstaniach.

Mówię. Choć się kiedyś tych słów wyrzeknę.

Comments

  • No comments yet.
  • Add a comment