Z wyborem szlagierowego meczu do serii “Starcie weekendu” jest jak z konsumpcją słynnych Jelly Bean. Wybierasz najpiękniejszą, najbarwniejszą i najbardziej wyrazistą fasolkę, liczysz, że to właśnie będzie ten wspaniały smak, ten należący do tych z górnej półki i w końcu – ten trafiający niezwykle celnie w twoje podniebienie. Bywa jednak tak, że pierwszy kontakt z kubkami smakowymi przynosi niemałe rozczarowanie. Chciałbyś zmienić wybór, jednak podjąłeś już decyzję, która nie może przerodzić się w inny wybór. Tak też bywa z doborem meczowego repertuaru.
Ciężko postawić na jakiegokolwiek pewniaka. Do tej pory hierarchia poziomu ciekawości spotkań była na tak wysokim poziomie jak wysoki jest stopień rozwoju gospodarczego Stanów Zjednoczonych (nie trzeba być przecież geograficznym ekspertem, by wiedzieć, że to bardzo zawrotny pułap). Rywalem Lisów nie kto inny niż Arsenal Londyn. Nieprzewidywalni Kanonierzy doznali już kilku znaczących wpadek. Starcie pomiędzy liderem a zespołem stacjonującym obecnie na najniższym stopniu podium zostało rozegrane na Emirates Stadium.
Arsenal od pierwszych sekund meczu szturmował bramkę gości, chcąc przeprowadzić coś w rodzaju Blitzkriegu. Na zegarku sędziego minęła ledwo minuta, a Kanonierzy stworzyli już klarowne okazje (liczba mnoga nie jest tutaj przypadkowa). Dwa razy w finalnie nieskutecznych akcjach wyraźny udział miał były Katalończyk – Alexis Sanchez.
W jednej z pierwszych akcji doświadczony arbiter popełnił błąd i nie odgwizdał rzutu karnego. N’Golo Kante, ruchem przypominającym bardziej karatekę niż piłkarza, musnął piłkę ręką, przecinając podanie jednego z zawodników zespołu gospodarzy.
W 16. minucie Leicester zachowało się jak uśpiony kojot – zaatakowało w niespodziewanym momencie, a sytuacja ta stała się najgroźniejszą w wykonaniu obu drużyn. Długa piłka zagrana w kierunku Vardy’ego spadła tuż na jego głowę. Piłka dostała się jednak w ręce skupionego Petra Cecha.
Tuż przed przerwą Vardy zatańczył w polu karnym i wywalczył rzut karny, który sam wykorzystał, strzelając w prawy, dolny róg bramki. Zdaniem sędziego winowajcą po stronie Londyńczyków był Nacho Monreal.
Zarówno Arsenal, jak i Leicester mieli swoje szanse. W początkowych 45 minutach próbował jeszcze Kante, wspomniany już Vardy czy chociażby Giroud. Pierwsza połowa, mimo szybkiego szturmu gospodarzy, w późniejszej fazie stała się wyrównania. Obie drużyny były jak dwie kartki papieru o twardej fakturze – z tym że jedna z nich dała się przerwać i uległa częściowej destrukcji.
Druga połowa zaczęła się mniej więcej tak samo jak pierwsza. Liczne ataki i postawa Arsenalu przypominająca zabawkę z dzieciństwa. Tak zwany bączek cały czas się rozkręcał. Piłkarze Leicester faulowali zbyt często. Konsekwencją tego okazała się być czerwona kartka za bezsensowny faul dla Simpsona. Dla Polaków sytuacja ta okazała się mieć małą korzyść, bowiem na lekkomyślności Anglika zyskał Marcin Wasilewski. Wasyl pojawił się na boisku w 58. minucie.
Mimo tego, że spotkanie rozgrywano w Walentynki, meczowa otoczka nie była okraszona atmosferą miłości. Liczne faule i spore roszady, a także wola zwycięstwa w szeregach obu drużyn przynosiła niespodziewane skutki.
Bramka dla Arsenalu wisiała w powietrzu niczym pajęcza sieć, gdzieś w rogu, na drewnianym, brudnym strychu opuszczonego domu. W 69. minucie trzy podania przesądziły o bramce dla gospodarzy. Wysoka piłka została rzucona w kierunku Giroud. Francuz sprytnie, dokładnie zagrał do Theo Walcotta. Ten popisał się wejściem smoka i zmieścił piłkę między słupkami bramki Schmeichela.
Sędzia doliczył cztery minuty do regulaminowego czasu gry. W ostatnich 60 sekundach, Wasilewski sfaulował Monreala. Do rzutu wolnego podszedł Mesut Özil. Dośrodkował wprost perfekcyjnie, a bramkę, która okazała się być zwycięską, strzelił Danny Welbeck. Muśnięcie piłki głową wystarczyło, by rozbudzić szał radości na trybunach.
Jak widać zmiennicy odegrali główną rolę w szlagierze ligi angielskiej. Arsenal wygrywając, zrobił z przeciwnikiem to samo, co Leicester robiło z poprzednimi rywalami. Na boisku, zwłaszcza w drugiej połowie, można było zaobserwować widowisko na kształt niedzielnego obiadu w każdym konserwatywnym domu – zawodnicy drużyny gości, mimo prowadzenia, zostali rozbici jak kotlety i rozduszeni jak ziemniaki. Mecz sprostał wymaganiom kibiców, a piłkarze udowodnili, że to właśnie w Anglii walka o mistrzostwo jest najciekawsza.