Starcie weekendu 3. – Liverpool vs Manchester

wikipedia.com
wikipedia.com

Po jednej stronie Jürgen Klopp, po drugiej Louis van Gaal. Na płycie boiska zdeterminowani zawodnicy, a wśród nich najbardziej doświadczony – Wayne Rooney. Trybuny jak zwykle pełne. Doping jak zawsze głośny. Średnia wieku zawodników w obu drużynach podobna, warunki fizyczne również. Na Anfield rozegrano szlagier kolejki.

Obecny sezon Premier League jest dość dziwnym sezonem. Aż prosi się, by nazwać go zaskakującym. Lideruje Arsenal, a tuż za drużyną Kanonierów sensacyjnie plasuje się Leicester City. Niemniej jednak, gdzieś za ich plecami pojawiają się potęgi – City, United, Liverpool i Chelsea, gdzieś w otchłani ligowej tabeli. Jednak kibice, wraz z zawodnikami powodują, że spotkanie między Czerwonymi Diabłami, a zespołem the Reds nadal można nazywać piłkarskim crème de la crème.

Zarówno skład gości, jak i gospodarzy nie był eksperymentalny. Trenerzy kierując się zasadą “sprawdzonego składu się nie zmienia”, nie dokonali żadnych drastycznych roszad. Pierwszym poważnym zagrożeniem i jednocześnie ostrzeżeniem dla przyjezdnych był strzał głową Lallany z okolic szesnastego metra. David de Gea nie pozwolił jednak na to, by Liverpool zdobył bramkę już w 10. minucie meczu. Futbolówka, która odbił bramkarz United dostała się pod nogi Roberto Firmino. Brazylijczyk spudłował.

Dwadzieścia minut później, Liverpool rozegrał koronkową akcje, która mogła przypominać wypracowany schemat układania kostki rubika. Każdy kolejny etap był trudniejszy do zrealizowania, ale przynosił większe efekty. W ostatniej fazie tej sytuacji do piłki dopadł Henderson. Chybił minimalnie.

The Reds nie próżnowali i tuż po zmianie stron, w 50. minucie, ponownie rozbudzili rządzę zdobywania bramek i zaatakowali kolejny raz. Bohaterem akcji został Emre Can. Niemiec przebiegł z piłką kilka metrów w polu karnym, zwodząc obrońcę gości. Oddał strzał mniej więcej tak płaski jak utopijne wizje kształtu brzucha w poradnikach Ewy Chodakowskiej. Piłka doznała po drodze spotkania z udem bramkarza Manchesteru i doturlała się do linii końcowej boiska. Liverpool po raz kolejny nie wykorzystał swojej szansy.

Doping kibiców na Anfield nie słabł. W 78. minucie stało się coś, co z pewnością zasmuciło każdego kibica gospodarzy, niezależnie od wieku, sytuacji materialnej czy rodzaju wykonywanej pracy. Na stadionie każdy jest równy. Wszyscy chcą jednego – zwycięstwa ukochanej drużyny. Jeśli chodzi o Anglię to miłość do klubu nierzadko bywa jedyną wybranką serca.

Niewykorzystane sytuacje lubią się mścić. Chociaż częściej słyszymy to zdanie wypowiedziane przez komentatorów piłkarskich gier komputerowych, to zwrot ma niekiedy odzwierciedlenie w prawdziwej rywalizacji. Do końca regulaminowego czasu pozostało 12 minut. Czerwone Diabły wykonywały rzut rożny. Dośrodkowanie Maty padło łupem Marouane Fellainiego. Belg uderzył w poprzeczkę. Po odbiciu od niej do piłki dopadł Wayne Rooney. Anglik niezwykle silnym uderzeniem z woleja umieścił piłkę w bramce przeciwników i wyprowadził swój zespół na prowadzenie. Ławka rezerwowych Manchesteru wpadła w istny szał, porównywalny do zachowania trzynastolatek na koncercie Justina Biebera. Radości i krzykom nie było końca. Goście utrzymali wynik do ostatniego gwizdka sędziego.

Drużyna Louisa van Gaala wróciła do Manchesteru z tarczą. Trzy punkty są dla drużyny cenne, ze względu na dobry początek nowego roku w lidze. Mimo tego, że oddali tylko jeden cenny strzał w całym spotkaniu, to właśnie on okazał się być tym zwycięskim. Warto dodać, że Wayne Rooney trafiając do siatki po raz 176., zanotował na swoim koncie kolejny rekord –  najwięcej zdobytych bramek w Premier League dla jednego klubu.

Comments

  • No comments yet.
  • Add a comment