Pewnego lata stwierdziłam, że skoro mam już tę osiemnastkę na karku i mogę robić legalnie tyle ciekawych rzeczy, to mogłabym spróbować pracy- ot, na wakacje. Mój wybór padł na jedyny lokal z fast foodem dostępny w moim małym mieście, bo wiedziałam, że szukali nowych pracowników. Po złożeniu CV i przejściu wszystkich potrzebnych badań lekarskich i szkoleń BHP mogłam dumnie nazywać się pełnoprawnym podatnikiem. No dobrze, ale co z pracą, jak to wygląda? Czy naprawdę robimy wszystko na miejscu? Czy możemy wyjeść wszystkie frytki z chłodni, bo przecież tam pracujemy? Czy dbamy tam o czystość, czy jednak jak coś spadnie na podłogę, to kierujemy się zasadą 5 sekund? Skąd bierzemy półprodukty do kanapek? Czy w burgerze jest, chociaż 1% mięsa? I tak dalej, i tak dalej. Z takimi pytaniami musi zmierzyć się każdy pracownik dużej i dobrze znanej korporacji. Właściwie ludzie nie chcą już z tobą rozmawiać o niczym innym niż o twojej pracy.
Tak się złożyło, że zostałam trochę dłużej, niż na wakacje. Przepracowałam calutkie 13 miesięcy i 12 dni i z ręką na sercu mogę stwierdzić, że widziałam już w swoim życiu chyba wszystko. I nie, nie mam tutaj na myśli standardów obowiązujących w restauracji. Może być to dla niektórych szokujące, ale w tych większych fast foodach kontrole wpadają częściej niż szefostwo i nie, nie wycieramy sobie waszym jedzeniem podłogi. Co więc takiego mnie dziwiło? Otóż dziwili mnie ludzie. Każdego dnia, bez wyjątku. Niekiedy było to zaskoczenie pozytywne. Przyznaję, że nie raz po 5 godzinach stania i (nie) szczerego uśmiechania się do gości wystarczyło mi, by jedna osoba podziękowała za posiłek i odwzajemniła mój uśmiech, by poprawić mi humor na resztę dnia. Niby nic takiego, przecież to naturalny, ludzki odruch, powiecie. Cóż, nie wszyscy mają do tego takie podejście. 70% ludzi, którzy tam przychodzili, nie tylko nie byli w stanie wykonać w naszym kierunku żadnego miłego gestu, ale przy odbieraniu zamówienia patrzyli na nas tak, jakbyśmy zabili im chomika, a nie wydali kanapkę po calutkich 5 minutach niecierpliwego oczekiwania. Sporo osób uważa, że osoba pracująca w takim miejscu to ktoś niewykształcony, ktoś, komu nie powiodło się w życiu lub, co najśmieszniejsze, ktoś, kto nie nadaje się do niczego innego. Nie moi mili. To studenci, ludzie, którzy są w trakcie szukania pracy w swoim zawodzie albo tacy, których zwyczajnie interesuje, jak to wygląda „od kuchni”. Poza tym nie wydaje mi się, żeby miejsce pracy, czy poziom wykształcenia był jakimkolwiek wyznacznikiem inteligencji, czy człowieczeństwa.
Nie, naszą główną zasadą nie jest „klient nasz pan”. Wykonujemy swoją pracę, ale oczekujemy szacunku. Albo słynne „ja płacę, ja wymagam”. Przepraszam w imieniu wszystkich pracowników, że akurat pana/panią spotkało to podłe z naszej strony czekanie 3 minut na usmażenie frytek.
Zdarzyło mi się wiele razy, że zostałam obrażona za to, że dodałam o jedną saszetkę (podkreślę, że darmowego) ketchupu za mało lub za to, że akurat, kiedy wpadła wycieczka, nie przyszło nam do głowy zatrudnić pięciu dodatkowych osób na potrzeby szanownego jegomościa. Nie wspomnę nawet o złośliwych komentarzach mężczyzn, kierowanych oczywiście do pracowników płci pięknej.
Praca z ludźmi wydawała mi się kiedyś czymś, co ma więcej plusów niż minusów. Niestety, tych trzynastu miesięcy nerwów, wyczerpania i bezradności nikt mi już nie odda, ale wiele się dzięki temu nauczyłam.
Według mnie każdy powinien przejść obowiązkowe szkolenie pracy za ladą w sklepie lub restauracji, może wtedy ludzie zrozumieliby, że fakt, iż ktoś nie zarabia takich kokosów jak oni i pracuje tam, gdzie nie wymagają doświadczenia, nie jest równoznaczny z prawem do szydzenia z niego.
Jako że nie chciałabym zakończyć tego artykułu tak smutnym akcentem, dorzucam kilka uwielbianych przez pracowników zdań wypowiadanych przez gości:
„Dzień dobry, poproszę białą kawę bez mleka”
„-Pana zamówienie będzie na miejscu, czy na wynos?
-Tak”
„Poproszę o frytki bez soli i dodatkową sól”
Kurtyna.