Gotyckie historie stanowiły niegdyś podstawę kina grozy. Horrory studia Universal z Belą Lugosim i Borisem Harlofem, studia Hammera z Christopherem Lee i Peterem Cushingiem czy produkcje Rogera Cormana z Vincentem Pricem – jeżeli kojarzycie wymienione nazwiska, to Crimson Peak: Wzgórze Krwi jest filmem stworzonym dla was.
Edith Cushing (Mia Wasikowska) – młoda pisarka pochodząca z zamożnej rodziny wychodzi za mąż za tajemniczego, urokliwego Thomasa Sharpe’a (Tom Hiddelton). Dziewczyna wprowadza się do jego wielkiej, starej posiadłości znajdującej się na odludziu. W trakcie swojego pobytu doświadcza różnych wizji (od dziecka posiada dar kontaktowania się ze zmarłymi) – zaczyna podejrzewać, że jej nowy dom skrywa mroczne sekrety, a mąż i jego siostra (Jessica Chastain) mogą mieć wobec niej złe intencje.
Historia może brzmieć znajomo. Nic dziwnego, albowiem w swoim najnowszym filmie meksykański wizjoner całymi garściami czerpie inspiracje ze starych horrorów. Podobny zabieg zastosowano ostatnio w Kobiecie w Czerni, jednak film Guillermo Del Toro kładzie większy nacisk na warstwę audiowizualną, nawiązania do klasyków kina grozy, relacje między postaciami, romans (miłosny „trójkąt”) i groteskę. Crimsone Peak: Wzgórze krwi powiela schematy i rozwiązania charakterystyczne dla starych horrorów. Protagonistka przybywa do samotnego zamczyska, którego właściciele skrywają mroczne sekrety. Pojawia się intryga, wątek nieszczęśliwej miłości, narastającego napięcia między bohaterami, oraz szokujący punkt kulminacyjny. Główny element grozy stanowią mroczna lokacja, oraz poczucie izolacji, niepewności nadchodzącego niebezpieczeństwa.
Del Toro nie od dzisiaj jest znany ze swoich groteskowych i oryginalnych wizji. Reżyser wykreował tutaj obrazy, których nie powstydziłby się Tim Burton. Początkowo wygląda to jak typowy, romantyczny film kostiumowy, jednak od chwili wizyty Edith Cushing w posiadłości Sharpe’ów doświadczamy czystego gotycyzmu. Wszelkie korytarze, komnaty wykonane są z należytym pietyzmem. Wszystko jest olbrzymie, bogate w detale, skąpane w mroku, pełne kontrastujących kolorów i dziwacznych kształtów – na sam widok włos się jeży na głowie (ktoś tu sobie zasłużył na nominację do Oscara za scenografię). Równie fantastycznie prezentują się kostiumy. Zdjęcia i muzyka tylko potęgują to wrażenie. Obsada dobrze wywiązała się ze swoich ról, szczególnie Tom Hiddelton i Jessica Chastain jako tajemnicze rodzeństwo Sharpe’ów.
Mimo wymienionych pozytywów jestem jednak daleki od wielkiego zachwytu. Głównym problemem są zbędne, kompromisowe rozwiązania. Ktoś musiał uznać, że mroczna lokacja, poczucie niepewności i izolacji mogą już nie wystarczyć i dlatego wprowadzono jeszcze wątek duchów. Pod tym względem Crimson Peak: Wzgórze Krwi przypomina typowy, współczesny horror, pełen szkaradnych upiorów wyskakujących z hukiem w stronę widza. Fabularnie nie odgrywają one żadnej istotnej roli, równie dobrze mogło by ich nie być. Duchy mimo oryginalnej charakteryzacji absolutnie nie straszą, tylko niepotrzebnie irytują i psują konwencję klasycznego, gotyckiego horroru.
Crimson Peak: Wzgórze Krwi mimo marnie napisanego wątku duchów i kiepskich jump scearsów stanowi nie lada gratkę dla miłośników nurtu. Jest to także niezła pozycja dla fanów Guillerma Del Toro i Tima Burtona. Film może jeszcze przypaść do gustu miłośnikom adaptacji klasycznych horrorów z lat 90 (Dracula Forda Coppoli, Frankenstein Kennetha Branagha itd). Pozycja zdecydowanie ciekawsza od kolejnych, marnych sequeli kasowych horrorów jakich sporo ostatnio w polskim kinie.