Projekt Global Citizen otwiera miliony drzwi i tworzy mnóstwo możliwości, by przeżyć wspaniałe przygody. Tym razem pragniemy przedstawić Wam historię Eweliny Polewki, która opowie o swoich doświadczeniach i być może zachęci Was do wzięcia udziału w tej inicjatywie.
Ofertę programu Global Citizen znalazłam bezsensownie przeglądając Internet jakiś rok temu. Stwierdziłam, że muszę w życiu spróbować czegoś innego, ale trochę się bałam. Przez ten rok udało mi się zmienić wszystkie „ przeciw” na „za”, a później wszystko było już łatwe.
Na początku bardzo chciałam jechać do Portugalii, później rozważałam Chiny, aż w końcu trafiłam na świetne oferty z Budapesztu. Jak już zdecydowałam się na Węgry i Budapeszt, znalezienie oferty trwało nie więcej niż 2 dni. Rada dla osób, które chcą wyjechać: bądź otwarty i elastyczny, w poszukiwaniu ofert nie ograniczaj się do jednego konkretnego miejsca. Często kraje na pozór mało popularne mają naprawdę świetne propozycje.
W ramach wolontariatu pracowałam jako nauczycielka angielskiego w przedszkolu. Do moich obowiązków należało prowadzenie zajęć dla maluchów w wieku od 4 do 6 lat, uczenie ich angielskiego poprzez zabawę, a także pomoc w codziennych aktywnościach, np. w jedzeniu, ubieraniu się czy przygotowywaniu do leżakowania. Każdego dnia pracowałam od godziny 9 do 13, a resztę dnia miałam dla siebie. Do przedszkola w którym pracowałam, uczęszczały dzieci raczej bogatych Węgrów, np. prezenterów telewizyjnych. Pewnego dnia jeden z nich zaprosił całe przedszkole na wycieczkę do swojej winnicy.
Mój projekt powinien trwać 6 tygodni, jednak z różnych względów mogłam zostać w Budapeszcie tylko 4 tygodnie. Jeszcze w trakcie rekrutacji uzgodniłam z tamtejszym komitetem, że zostanę tylko miesiąc, a oni znaleźli mi przedszkole, które bez problemu się na to zgodziło. Cały wolontariat minął zdecydowanie za szybko. Chętnie zostałabym na kolejny miesiąc.
Jak powszechnie wiadomo Węgry nie są kulturowo odrębnym od Polski krajem. Mimo tego, że wiedziałam trochę o tym państwie, to zderzyłam się z pewnego rodzaju szokiem. Wydaje mi się, że wyjazd na taki wolontariat zawsze się z tym wiąże – nieważne czy jesteś w Europie, czy Ameryce Południowej, choć tam na pewno ten szok jest podwójny. Zostajesz „wrzucony” w rzeczywistość innego kraju, w którrej bardzo szybko musisz się odnaleźć.
To jedna z tych rzeczy, które sprawiły, że mój wolontariat był niesamowity. Przez cały okres wolontariatu mieszkałam u bogatych węgierskich rodzin. Organizowali mi czas, zabierali na wycieczki, karmili i kupowali lekarstwa na przeziębienie. Traktowali mnie jak członka swojej rodziny. Dzięki nim zobaczyłam, jak wygląda życie Węgrów. Choć raczej nie byli typową węgierską rodziną, bo czy każdy może sobie pozwolić na lekcje jazdy na nartach dla trzyletniego dziecka? Jeśli chodzi o warunki mieszkania to były nawet lepsze od tych, które mam na co dzień.
Pierwszy tydzień wolontariatu był dla mnie najcięższy. Głównie dlatego, że pierwsza rodzina, u której mieszkałam, prawie nie mówiła po angielsku. Z węgierskiego nie rozumiałam zupełnie nic (po miesiącu pobytu tam moja znajomość ich języka ograniczała się do kilku słów: tak, nie, dziecko, smoczek, buty i gulasz). W przedszkolu tylko jedna osoba mówiła po angielsku, ale również bardzo, bardzo słabo. Musiałam znaleźć sposób, żeby się z nimi wszystkimi jakoś komunikować i przede wszystkim znaleźć sposób, żeby uczyć dzieci bez pomocy tłumacza. Było to niesamowicie trudne, ale jak widać, możliwe. To zadziwiające, ale dogadywałam się ze wszystkimi, czy to werbalnie, czy nie. Dzieci mają to do siebie, że są bardzo otwarte i nie potrzebują słów, by wyrażać uczucia. Codziennie przytulała mnie cała armia przedszkolaków, które kłóciły się o to, kto ma mnie trzymać za rękę.
Istnieją różnice, ale raczej niewielkie, bo w końcu „Polak, Węgier dwa bratanki…”. Z resztą Węgrzy bardzo dobrze znają to powiedzenie. Z ciekawostek, im też zdarza się zakładać skarpetki do sandałów.
Nauczyłam się przede wszystkim otwartości, gościnności i bycia bezinteresownym. Wszyscy starali się mi pomagać, co wzruszało mnie na każdym kroku. Na przykład, gdy pewnego dnia wspomniałam w przedszkolu, że zabrałam z Polski za mało ciepłych rzeczy, następnego dnia dostałam paczkę z ubraniami od mamy pewnego przedszkolaka.
Wiele mam takich historii, ale zdecydowanie historia mojego pożegnania w przedszkolu jest tą, którą zapamiętam do końca życia. Ostatni dzień mojej pracy był jednocześnie jednym z najpiękniejszych i najsmutniejszych dni w moim życiu. Gdy już miałam wychodzić z pracy, nagle usłyszałam smutną muzykę w całym przedszkolu. Ktoś wziął mnie za rękę i zaprowadził do sali, gdzie przygotowano dla mnie niespodziankę. Przyszli tam wszyscy pracownicy (nawet woźny!) i wszystkie dzieci, a każde z nich miało w rączce małą czekoladkę owiniętą kokardką. Dostałam także kwiaty, prezenty i rysunki od wszystkich dzieci. Niektórzy pracownicy i dzieci płakały. Oczywiście włącznie ze mną. Bycie wolontariuszem w przedszkolu okazało się najbardziej wdzięczną pracą na świecie. Pomimo wielu trudności (głównie organizacyjnych), była to świetna zabawa i niezapomniana przygoda.
W samym Budapeszcie zaliczyłam takie turystyczne punkty jak: zamek królewski, góra Gellerta, naprawdę niesamowity parlament, bazylika św. Stefana, baszta rybacka, Wyspa św. Małgorzaty i wiele, wiele innych. Bardzo miło wspominam mosty, a szczególnie Most Wolności, na którym można sobie wieczorem usiąść i podziwiać Dunaj, który dzieli miasto na Budę i Peszt. Budapeszt to najpiękniejsze miasto nocą, jakie widziałam.
Zdecydowanie tak. Często rozmawiamy na Skypie i Facebooku. Wciąż mam świetny kontakt również z przedszkolem, w którym pracowałam. Dostaję od nich mnóstwo zdjęć i rysunków dzieci, gdzie jestem zazwyczaj przedstawiana jako księżniczka. Wciąż pytają, kiedy ich odwiedzę.
Zdecydowanie tak! Chciałabym w tym roku wyjechać na kolejny Global Citizen do Chin.
Trudno jest wyliczyć korzyści, jakie dał mi wolontariat w Budapeszcie. Przede wszystkim złamałam barierę językową, nawiązałam międzynarodowe przyjaźnie i pokochałam pracę z dziećmi. Nauczyłam się radzić sobie w trudnych sytuacjach, a było ich wiele. I co bardzo ważne – jeszcze bardziej się otworzyłam. Poznawałam ludzi, czekając na autobus, jadąc metrem, czy siedząc na moście i podziwiając Budapeszt nocą. Najlepsze jest to, że z niektórymi z nich wciąż mam kontakt. Wyjazd na taki wolontariat zawsze uczy, ale czego, to już każdy musi odkryć sam.
Tekst powstał przy współpracy z AIESEC – tekst i zdjęcia.