Czy łatwo mówić o filmie, który poruszył serce? Trudno nam opowiadać o chwilach, które mocno przeżywaliśmy. „Siedem dusz”, w reżyserii Gabriela Muccino, nie zalicza się do mainstreamowych, amerykańskich produkcji, choć na początku seansu łatwo o pomyłkę.
“W ciągu 7 dni Bóg stworzył świat. A w ciągu 7 sekund ja swój świat roztrzaskałem” – pierwsze słowa filmu już ciekawią i wprowadzają w ponury nastrój. Reżyser chwyta widzów za rękę i powoli wprowadza jako naocznych świadków do jakże beznadziejnego życia zwykłego „urzędasa” Bena Thomasa (którego gra Will Smith). Głównego bohatera poznajemy w chwili, kiedy dzwoni po karetkę przed własnym samobójstwem. Widzimy w nim zgorzkniałego, nieposiadającego serca biurokratę. W późniejszych scenach, gdy poznaje uroczą Emily Posa (Rosario Dawson), Ben ulega przemianie. Scenariusz wydaje się wręcz infantylny, „Zły” człowiek spotyka „Dobrą” kobietę i chce się dla niej zmienić. Gdzie w tym dramat psychologiczny?
Otóż film niesie ze sobą wiele wątków. Historia nie ma „akcji”, ale trzyma tak samo w napięciu jak film sensacyjny. Przez cały seans nie mogłam oderwać wzroku w obawie przed przegapieniem najmniejszego szczegółu. Każdy detal, każda historia ma jakieś znaczenie, o którym dowiadujemy się pod koniec filmu.
Will Smith, który specjalizuje się w „wyciskaczach łez”, w tej produkcji dał z siebie wszystko. Grał tak realistycznie, że mamy wrażenie oglądania filmu dokumentalnego. Odczuwamy każdą jego emocję: ból, smutek, radość tudzież żal. Chwyciła mnie również za serce aktorka drugoplanowa, która grała dziewczynę Willa, Rosario Dawson (brała udział w takich megaprodukcjach jak „Sin City – Miasto Grzechu” czy „Faceci w czerni II”). Oboje powinni otrzymać nagrodę za najpiękniejszą parę w historii kina. W filmie brakuje naturalnego światła, widać tu jedynie sztuczne szpitalne jarzeniówki i blask ulicznych latarni. Słońce wychodzi jedynie, kiedy ona jest obok.
Ścieżka dźwiękowa opiera się głównie na mollowych tonacjach. Jest idealnym tłem dramatycznym, nie wychyla się od całokształtu i buduje nastrój. Angelo Milli użył tradycyjnego chwytu z muzyki filmowej: długie pociągnięcia smyczków, głębokie dźwięki sekcji dętej oraz fortepian. Rozkoszujemy się tymi dźwiękami jak na koncercie. Perfekcyjnie użyto tu również piosenki „Feeling good” zespołu Muse, jest ona dopasowana tak, że wokalista w pewnym sensie staje się narratorem.
„Siedem dusz” jest dobrym materiałem, jeśli chcemy obejrzeć coś ambitniejszego. Przed seansem lepiej zaopatrzyć się w dwie paczki chusteczek, gwarantuję, że będą one potrzebne. Jak dla mnie najlepsza produkcja w roku 2008.
Czy łatwo mówić o filmie, który poruszył serce? Trudno nam opowiadać o chwilach, które mocno przeżywaliśmy. „Siedem dusz”, w reżyserii Gabriela Muccino, nie zalicza się do mainstreamowych, amerykańskich produkcji, choć na początku seansu łatwo o pomyłkę.
“W ciągu 7 dni Bóg stworzył świat. A w ciągu 7 sekund ja swój świat roztrzaskałem” – pierwsze słowa filmu już ciekawią i wprowadzają w ponury nastrój. Reżyser chwyta widzów za rękę i powoli wprowadza jako naocznych świadków do jakże beznadziejnego życia zwykłego „urzędasa” Bena Thomasa (którego gra Will Smith). Głównego bohatera poznajemy w chwili, kiedy dzwoni po karetkę przed własnym samobójstwem. Widzimy w nim zgorzkniałego, nieposiadającego serca biurokratę. W późniejszych scenach, gdy poznaje uroczą Emily Posa (Rosario Dawson), Ben ulega przemianie. Scenariusz wydaje się wręcz infantylny, „Zły” człowiek spotyka „Dobrą” kobietę i chce się dla niej zmienić. Gdzie w tym dramat psychologiczny?
Otóż film niesie ze sobą wiele wątków. Historia nie ma „akcji”, ale trzyma tak samo w napięciu jak film sensacyjny. Przez cały seans nie mogłam oderwać wzroku w obawie przed przegapieniem najmniejszego szczegółu. Każdy detal, każda historia ma jakieś znaczenie, o którym dowiadujemy się pod koniec filmu.
Will Smith, który specjalizuje się w „wyciskaczach łez”, w tej produkcji dał z siebie wszystko. Grał tak realistycznie, że mamy wrażenie oglądania filmu dokumentalnego. Odczuwamy każdą jego emocję: ból, smutek, radość tudzież żal. Chwyciła mnie również za serce aktorka drugoplanowa, która grała dziewczynę Willa, Rosario Dawson (brała udział w takich megaprodukcjach jak „Sin City – Miasto Grzechu” czy „Faceci w czerni II”). Oboje powinni otrzymać nagrodę za najpiękniejszą parę w historii kina. W filmie brakuje naturalnego światła, widać tu jedynie sztuczne szpitalne jarzeniówki i blask ulicznych latarni. Słońce wychodzi jedynie, kiedy ona jest obok.
Ścieżka dźwiękowa opiera się głównie na mollowych tonacjach. Jest idealnym tłem dramatycznym, nie wychyla się od całokształtu i buduje nastrój. Angelo Milli użył tradycyjnego chwytu z muzyki filmowej: długie pociągnięcia smyczków, głębokie dźwięki sekcji dętej oraz fortepian. Rozkoszujemy się tymi dźwiękami jak na koncercie. Perfekcyjnie użyto tu również piosenki „Feeling good” zespołu Muse, jest ona dopasowana tak, że wokalista w pewnym sensie staje się narratorem.
„Siedem dusz” jest dobrym materiałem, jeśli chcemy obejrzeć coś ambitniejszego. Przed seansem lepiej zaopatrzyć się w dwie paczki chusteczek, gwarantuję, że będą one potrzebne. Jak dla mnie najlepsza produkcja w roku 2008.